O filmie „Kobiety bez wstydu” opowiada Anna Dereszowska [rozmowa]
Intrygi, oszustwa, niespodziewane zwroty akcji. Taka jest komedia romantyczna „Kobiety bez wstydu” w reżyserii Witolda Orzechowskiego.
- Kim są tytułowe kobiety bez wstydu?
- Tytuł jest przewrotny. Kobiety są wstydliwymi postaciami, pełnymi kompleksów. Taką mamy psychikę, że wciąż szukamy w sobie wad, choć najczęściej niesłusznie. Mamy największy problem same ze sobą. Jednak coraz częściej potrafimy sobie pomóc, m.in. idąc do psychoterapeuty, choć niekoniecznie takiego jak filmowy Piotr, grany przez Michała Lesienia.
- Jednak kobiety występujące w filmie sprawiają wrażenie bardzo silnych i przebojowych.
- I takie są. W filmie są silniejsze niż mężczyźni, silniejsze niż nasz doktor i to one trzęsą światem. Kiedyś rządziłyśmy z alkowy, teraz często zajmujemy główne stanowiska.
- Główny bohater to oszust podający się za psychoanalityka. Jednak można odnieść wrażenie, że to on jest wykorzystywany.
- To transakcja wiązana. W tym przypadku obie strony wykorzystują sytuację. Wojna płci trochę na tym polega, ale często też niestety oczekujemy więcej, niż ta druga strona jest gotowa nam dać. I tu zaczyna się problem. Nasz doktor często nie jest w stanie dać kobietom, które go otaczają, tego, czego pragną. Często ich nie rozumie. I tu wkracza moja bohaterka - wróżka Jadwiga - z intuicją i doświadczeniem. Bierze udział w intrydze i oszustwie, podpowiadając mu, jak powinien prowadzić relacje z kobietami.
- No właśnie. Co wyróżnia Jadwigę na tle innych bohaterek?
- Ona wie, czym się zakończy intryga. Jest świadoma tego, co się dzieje, i zna prawdziwe oblicze filmowego Piotra. Stąd jest osobą spokojną i pogodzoną ze sobą i sytuacją.
- Czy ten film nazwać można komedią romantyczną?
- W filmie to zdecydowanie mężczyźni są bardziej romantyczni. Ale myślę, że ogólnie film jest romantyczny, bo jest w nim sporo romansów. Ale trudno nazwać to klasyczna komedią romantyczną.
- Dlaczego tego typu produkcje są w Polsce tak popularne?
- Myślę, że ludzie potrzebują rozrywki. Dużo pracujemy, gonimy i żyjemy w paskudnym takim klimacie. Potrzebujemy odskoczni - rozerwać się, pośmiać. Widzę to również w teatrze. Ludzie uwielbiają przychodzić na komedie.
- To nie pierwsza komedia, w której miała Pani okazję grać. Czym ten film różni się od innych tego typu produkcji?
- Tym, że kobiety grają główne role. Myślę, że producenci filmowi zorientowali się, że to kobiety chodzą najczęściej do kin. Są takim motorem napędowym i ciągną do kin swoich mężczyzn, a nie tylko przyjaciółki.
- Więc jest to film dla kobiet.
- Nie. Myślę jednak, że to panie będą ciągnęły swoich panów na ten film, a nie odwrotnie. Będą chciały pokazać: „Widzisz, ty powinieneś się tak właśnie zachowywać. Powinieneś nas rozumieć, może powinieneś mieć takiego coacha, jakiego ma doktor. Taką swoją Jadwigę. Żebyś wiedział, czego ja chcę, zanim to zdążę powiedzieć”. (śmiech)
- Jak układała się współpraca z reżyserem Witoldem Orzechowskim, który miał dłuższą przerwę w pracy na planie filmowym?
- Reżyser był też scenarzystą, więc miał w głowie wszystko. Co nie było ułatwieniem dla niego ani aktorów. Ale miło wspominam tę współpracę.
- Ostatnia komedia, którą reżyserował Orzechowski, to „Książę Sezonu” z 1970 r. 10 lat później napisał scenariusz do „Kariery Nikodema Dyzmy”. Czy czuł potrzeby współczesnego widza, czy musieliście go jakoś nakierować?
- Ekipa starała się czasami wpłynąć na decyzje reżysera i spróbować uwspółcześnić nawet środki wyrazu, jakimi pan Witold się posługuje - także środki wyrazu aktorskiego. Staraliśmy się delikatniej przedstawiać niektóre sytuacje, niż sobie tego życzył reżyser. Dziś widzowi nie trzeba stawiać „kawy na ławę”, bo lubi on pewnych rzeczy się domyślać. Fajnie jest pozostawić mu tę przestrzeń. Myślę, że wszyscy się trochę przy tym filmie nauczyliśmy - i pan Witold, i my - takiej starej dobrej szkoły filmowej.
Rozmawiał: Leszek Rudziński