W podwórkowych czasach, gdy graliśmy „dwóch na dwóch” lub „trzech na trzech” na małe bramki (czytaj puste, szerokości ok. metra, których słupkami były cegłówki lub kamienie), mecz nie kończył czas, ale liczba strzelonych goli. Na pytanie: „Do ilu gramy?”, najczęściej padała odpowiedź: „Do dwunastu”. W latach szkolnych i pojedynków międzyklasowych na lekcjach wuefu, gdy chciało się pognębić rywala, zapowiadało mu się, że dziś „dostaniecie od nas tuzin”.
Przypomniałem sobie o tych chłopięcych bataliach, oglądając baty warszawskiej Legii, jakie dostała w Dort-mundzie od Borussii. Piszę baty, bo dla mnie porażka w hokejowych rozmiarach 4:8 nie jest żadnym powodem do chwały. Że Legia podjęła walkę, że strzeliła aż cztery gole znakomitemu rywalowi? Cóż z tego? Przegrała zdecydowanie, tracąc trzy gole w kilka minut została rozbita. W dodatku, po sobotnim meczu Bundesligi Borussii z Bayernem Monachium (1:0), odnoszę wrażenie, że gdyby dortmundczycy wystawili przeciw stołecznym swój pierwszy skład, to by strzelili co najmniej osiem goli, ale żadnego by nie stracili.
W pięciu meczach grupowych Ligi Mistrzów bramkarze Legii wyciągali piłkę z siatki własnej bramki już 24 razy (dwa tuziny). I ta liczba też pokazuje, jak słaby jest nasz czempion. Niektórzy twierdzą, że nie jest słaby, ale trafił na drużyny milionerów, z którymi po prostu nie może się równać. Na taki argument odpowiadam: Legia w naszej ekstraklasie jest podobnym milionerem jak Real Madryt czy Borussia Dort-mund w Lidze Mistrzów. Ale kiedy to ostatni raz tak rozbijała swych rywali, jak sama została rozbijana? Jakoś nie mogę sobie przypomnieć. I nie chodzi mi tylko o mecze w ekstraklasie, lecz też o Puchar Polski.
Ale dość już „znęcania” się nad zespołem z Łazienkowskiej, chociaż przy tak rekordowych porażkach muszę jeszcze wspomnieć 3:7 w Warszawie z Bayernem Monachium w sezonie 1988/89. Bo nie tylko Legia ponosiła takie klęski na europejskiej arenie. Lech Poznań zanotował 2:5 i 0:5 z MSV Duisburg, Śląsk Wrocław 2:7 z Dundee United, Widzew Łódź 0:9 z Eintrachtem Frankfurt, Górnik Zabrze 0:8 z Tottenhamem, a ŁKS Łódź 0:5 z... luksemburskim Jeunesse Esch.
Takie rezultaty są „wodą na młyn” dla kibiców zespołów rywali. W latach, kiedy padały, nie było internetu, nie było złośliwych wpisów w rubryce „Komentarze”, niemniej szydzono z tych drużyn w czasie kolejnych ligowych meczów. A internetowych szyderców nie brakowało, gdy białostocką Jagiellonię z rozgrywek europejskich wyeliminował kazachski Irtysz Pawłodar. Po porażce 1:4 z Legią padło zaś m.in. takie zdanie: „I gdzie tu taką drużynę jak Jagiellonia wpuścić do pucharów”...
Wszystkim prześmiewcom polecam zatem mądrość starego polskiego porzekadła: „Nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku. Dziadek się śmiał i to samo miał”.