Pogubiłem się już w tym, o co może chodzić w sporze pracowników Opery Bałtyckiej z dyrekcją.
Niby sprawy mają się tak: nowy dyrektor Warcisław Kunc chciał na progu swojego pierwszego sezonu pracownikom tu i tam uszczknąć oraz dołożyć obciążeń, bo system wynagradzania odziedziczony po poprzednim dyrektorze był mało dorzeczny. To, że na taki program zaciskania pasa załoga - i tak zarabiająca psie pieniądze - się zbuntowała, jest jeszcze zrozumiałe. Ale nie tłumaczy to obecnej fazy konfliktu.
Dyrekcja bowiem chyba zrozumiała, że nie tędy droga i proponuje dziś załodze regulacje, które oznaczają z grubsza powrót do poziomu zarobków sprzed konfliktu. Może nie każdy wychodzi znów na to samo, niemniej - same te regulacje byłyby może do przyjęcia, gdyby nie to, że...
Że co? Że pracownicy nie mają do nowego dyrektora krzty zaufania. I chcieliby takich wybiegających w przyszłość rozwiązań, które nie pozwoliłyby wyciągnąć im z kieszeni tego, co wynegocjowali dzisiaj. Cóż, jeśli tak się sprawy mają, znaczyłoby to, że problem z operą nie polega dzisiaj na kryzysie pieniędzy, tylko na kryzysie zaufania.
Możliwe jest jednak jeszcze jedno wyjaśnienie.
Pamiętajmy, że załoga ogłosiła wotum nieufności tak w stosunku do poprzedniego dyrektora, jak i obecnego. Może zatem celem protestów nie jest wynegocjowanie najlepszych dla siebie warunków pracy i płacy, tylko ostateczne wykurzenie dyrektora Kunca z teatru?
Zadeklarować tego wprost nie można, bo tak jak ogon nie może kręcić psem, tak związki zawodowe nie mogą sobie wymieniać dyrektorów. Ale można w tym celu w nieskończoność przedłużać rozmowy, stawiać wciąż nowe warunki, w nadziei, że przełożony dyrektora Kunca, czyli marszałek województwa, nareszcie się zniecierpliwi i dyrektora pogoni.
Można się w tym pogubić. Sam już nie wiem, gdzie leży prawda. Ale jeśli żądania będą stawiane w nieskończoność, zacznę się chyba skłaniać ku tej ostatniej wersji.