O ciastku, czyli zbrodnia przy Champs-Élysées
Nie przełknę tej kremówki. Nie tu - wyznała Suzanne, politolożka z Paryża. Cupnęliśmy w cukierni przy oświęcimskim Rynku. Założył ją w 1922 roku Alfred Kołaczek. Jego żona sprzedawała ciastka na jarmarkach. Przedwojenni oświęcimianie, Polacy i Żydzi, wspominają je jako „ambrozję”, a swój Oświęcim - jako wybitnie sielską krainę.
Powiedziałem to Suzanne. Potem na rowerach wróciliśmy pod druty Birkenau, gdzie kilka godzin wcześniej zadała mi dawno nie słyszane pytanie: „Jak wy tu możecie mieszkać?”.
Objechaliśmy dawną „strefę interesów” Auschwitz. Od 30 lat sadzam na rower zjeżdżających do Oświęcimia dziennikarzy, historyków, edukatorów. I podaję FAKTY. Dowiadują się np., że wokół Birkenau nie było żadnych domów, bo w 1941 r. Niemcy wyrzucili na mróz 5 tys. mieszkańców, zrównali z ziemią gospodarstwa na obszarze 40 km kw., wycięli drzewa, by utrudnić więźniom ucieczkę.
Część mieszkańców zrównanych z ziemią wsi zamieszkało kątem u okolicznych rodzin i pomagało więźniom. Wielu zginęło w Auschwitz. Niemcy wyrzucili także Kołaczków i zamordowali ich syna, żołnierza AK. W czasie wojny nie było więc cukierni, w której Suzanne nie może przełknąć ciastka.
Za to całkiem sporo cukierni w Paryżu pamięta łapanki okresu II wojny. Z Francji deportowano ponad 75 tys. Żydów, w tym 24 tys. francuskich i 26 tys. polskich. W lipcu 1942 r. 9 tys. francuskich policjantów upolowało 13 tys. Żydów, w tym 4 tys. dzieci.
Ofiary zamknęli w nieludzkich warunkach na terenie toru kolarskiego, po czym skierowali do obozów przejściowych i dalej - na śmierć. Ostatni transport do Auschwitz wyruszył z Drancy tuż przed wyzwoleniem Paryża. Już po wyzwoleniu francuskie koleje państwowe wystawiły za niego rachunek - na 240 tys. franków.
Problem Europy polega na tym, że całą zbrodnię i winę II wojny próbuje zamknąć za drutami Auschwitz. Także fizycznie. To w Polsce dokonał się Holokaust, to ona jest cmentarzyskiem. Jakież to wygodne. Można spokojnie wcinać ciastko przy Champs-Élysées. Ba, w kawiarence nad Sprewą.
Tysiące polskich edukatorów, historyków, przewodników, w tym pracowników muzeum Auschwitz, od prawie 30 lat staje na uszach, by wpływający na opinię publiczną ludzie Zachodu (politycy, dziennikarze, nauczyciele, historycy) poznali prawdę i przestali myśleć wygodnie. To mozolna praca u podstaw. Wymaga umiejętnej edukacji i dyplomacji.
Oraz czasu - wszak mierzymy się ze stereotypami, wytrącamy z myślowych kolein. Ale efekty są bardzo dobre. Pytania „jak możecie tu mieszkać”, wątpliwości w stylu Suzanne, wciąż się zdarzają, ale po tysiąckroć rzadziej niż 20 lat temu. I nigdy nie pozostają bez reakcji.
Teraz, zamiast „dziękuję”, słyszę insynuacje polityków, których wiedza o Auschwitz jest równie ekspercka jak wywody 38 milionów Polaków o zdobywaniu K2, że myśmy nic przez ostatnich 30 lat w kształtowaniu narracji o Auschwitz nie zrobili. Że lepiej uczyć prawdy pałą. Że zakuwanie w kajdanki skuteczniejsze jest od niesienia kaganka oświaty. I się martwię. Bo zamiast obiecywanych przez ignorantów ciastek, my, Polacy, musimy jeść żabę.