Nowa historia w podręcznikach, czyli dziwny jest ten świat
Muszę się do czegoś Państwu przyznać. Moja wiedza w kwestii zasad, na jakich funkcjonuje polski rząd jest poniżej poziomu pierwszej klasy liceum.
Oto właśnie z podręcznika dla 16-latków dowiedziałem się, że istnieją ministrowie działowi (zdrowia, finansów) w przeciwieństwie do ministrów bez teki. 30 lat uprawiam ten zawód i o ministrach działowych nie słyszałem, wstyd. Ten sam podręcznik wiedzy o społeczeństwie dla pierwszaka zawiera również pełną procedurę powoływania rządu w Polsce, oczywiście napisaną bardzo „przystępnym” językiem. Czy może mi ktoś wyjaśnić, po jaką cholerę tak męczyć młodzież?
Z wielkim zainteresowaniem wysłuchałem planów ministra Przemysława Czarnka, który pragnie zmiany w programie nauczania historii. Ma być więcej współczesności, a mniej starożytności. Z pozoru tylko przyklasnąć temu pomysłowi. Strony dotyczące Grecji i Rzymu toną bowiem w szczegółach, uczeń poznaje każdy szczegół uzbrojenia legionisty, ale nie bardzo rozumie, po co szedł on w bój.
Można to wszystko naprawdę napisać krócej i z sensem. Kłopot w tym, że ja ministrowi nie wierzę. Nie wierzę, że przyszli autorzy napiszą podręczniki po ludzku i np. przedstawią historię Polski XX wieku tak, że uczeń coś z niej zrozumie, a przede wszystkim, że skłoni go ona do jakichś refleksji nad światem.
Nie spodziewam się zainicjowania dyskusji o tym, czy powstanie warszawskie miało sens, czy też nie - choć to mogłaby być fascynująca lekcja, angażująca emocjonalnie uczniów. Raczej przewiduję rozdziały w stylu akademii z lat minionego systemu, które jeszcze bardziej odseparują starych od młodych, zamiast pozwolić im lepiej się nawzajem zrozumieć.