Nikt nie słyszał krzyków. Przed eksplozją w domu mogło dojść do mordu
Wybuch gazu w domu na białostockim osiedlu – cztery ofiary śmiertelne. Nie żyje 10-letnia dziewczynka, jej rodzice oraz babcia. Zdarzenie wstrząsnęło mieszkańcami miasta. Kolejne ustalenia służb były coraz bardziej szokujące: rany cięte i kłute na ciałach kobiet, pętla wisielcza na szyi mężczyzny. Ciążył na nim zarzut znęcania się nad bliskimi. Wszystko wskazuje na to, że zanim 47-latek popełnił samobójstwo, zabił swoich bliskich i odkręcił gaz. Co doprowadziło do tej rodzinnej tragedii?
Mariusz K. był z wykształcenia elektrykiem. 47-latek prowadził warsztat, potem pracował w firmie kurierskiej. Jego 40-letnia żona była nauczycielką w jednej z białostockich podstawówek. Małżeństwo miało 10-letnią córeczkę.
Przy ul. Kasztanowej stał rodzinny dom mężczyzny. Po śmierci ojca wprowadził się tam ponownie z bliskimi.
– Z daleka wyglądało na to, że to przykładna rodzina. Po podwórku chodził, obejściem się zajmował, z córką na rowerze jeździł – mówi sąsiad z ul. Kasztanowej.
Nikt z sąsiadów, z którymi rozmawialiśmy, nie słyszał z tego domu żadnych awantur. Niektórzy jednak widzieli radiowóz, który 30 maja 2020 roku podjechał pod dom rodziny K. 47-latek został wtedy zatrzymany przez policję. Wkrótce usłyszał zarzut znęcania się psychicznego i fizycznego nad żoną i córką. Miał też grozić swojej 72-letniej matce. Według naszych ustaleń, w czasie awantur mężczyzna straszył domowników, że wysadzi ich w powietrze. By chronić pokrzywdzone, prokurator zastosował wobec Mariusza K. środki zapobiegawcze – dozór policji połączony z obowiązkiem stawiennictwa na komisariacie raz w tygodniu, zakaz kontaktowania się i zbliżania do pokrzywdzonych na odległość 3 metrów. Mężczyzna dostał też nakaz opuszczenia domu.
Rodzina została objęta procedurą Niebieskiej Karty. Budynek przy ul. Kasztanowej odwiedzali pracownicy socjalni i dzielnicowy. Jak twierdzi policja, mężczyzna stosował się do zaleceń. W każdym razie nie było żadnych sygnałów, aby było inaczej. Jedyna interwencja miała miejsce 30 maja.
– Zanim zabrała go policja, normalnie funkcjonował z bliskimi. Dlatego byliśmy zdziwieni, że go zatrzymali. Nie musiały to być zresztą sprawy rodzinne, ale mogła być każda inna. Myśleliśmy, że gdzieś coś przeskrobał. Nikt przecież nikogo nie pytał, co się stało, nie chodził po sąsiadach – mówi mieszkaniec osiedla.
– Ja nic nie widziałem. Ja się takimi sprawami nie interesuje. Ale ogólnie ludzie dobrze tu żyją. A jak było faktycznie, skąd mi wiedzieć – kwituje inny starszy białostoczanin mieszkający w sąsiedztwie rodziny K.
Materiał dowodowy zebrano dość szybko. Postępowanie zakończyło się sporządzeniem 3 lipca aktu oskarżenia, który kilka dni później trafił do Sądu Rejonowego w Białymstoku. Pierwszą rozprawę wyznaczono na 24 listopada.
Tymczasem w poniedziałek, 31 sierpnia, mijał termin stosowania środków zapobiegawczych. Kilka dni wcześniej sąd uznał, że nie ma potrzeby dalszego izolowania 47-latka od rodziny. Prokuratura złożyła zażalenie, ale czekała na rozpoznanie. 1 września Mariusz K. mógł więc legalnie wrócić do domu. Dzień wcześniej doszło do eksplozji.
To był niesamowity huk
31 sierpnia. Było tuż po godzinie 12, kiedy ściany okolicznych domów zatrzęsły się w posadach. Fala uderzeniowa była odczuwalna w promieniu kilkuset metrów.
– Przed wybuchem siedziałam przy laptopie. Usłyszałam huk i myślałam, że coś się wali. To musiała być ogromna moc – opisuje mieszkanka sąsiedniej ul. Akacjowej.
– To był niesamowity hałas. Szyby zafalowały, podłoga zadrżała. Po chwili zaczęły się zjeżdżać służby – wspomina pracownica jednej z firm na ul. Dziesięciny.
Na miejsce eksplozji natychmiast przyjechała straż pożarna, pogotowie ratunkowe, gazowe, energetyczne i policja. Chwilę przed przyjazdem strażaków jeden z sąsiadów wyniósł z domu dziewczynkę.
– Reanimował ją na ulicy. Byłem przy tym. Dziewczynka była pokaleczona. Nie mogłem na to dłużej patrzeć, więc odszedłem – relacjonuje starszy mężczyzna.
Poszkodowaną przejęli strażacy i kontynuowali resuscytację do przyjazdu pogotowia. Po uzyskaniu informacji, że w zniszczonym budynku mogą przebywać inne osoby, strażacy uzbrojeni w sprzęt do gaszenia pożaru i ochrony układu oddechowego weszli do środka.
W domu czuć było zapach gazu. Z roztrzaskanych w wyniku eksplozji drzwi i okien na parterze i w piwnicy wydobywał się dym.
Jak relacjonują strażacy, początkowo były problemy z zakręceniem zaworu gazu w budynku. Podjęto decyzję o wycofaniu roty, która kilka metrów od wejścia znalazła ciało kobiety. Już po zakręceniu zaworu mundurowi ponownie weszli do budynku. W jednym z pomieszczeń znaleźli trzecią ofiarę. Wtedy na miejscu pojawiły się służby medyczne, które przejęły reanimację.
Ale to nie był koniec tragicznego bilansu.
– W pomieszczeniu piwnicznym przy kotłowni ugaszono zarzewie ognia jednym prądem wody oraz odnaleziono ciało mężczyzny, które również ewakuowano – mówi bryg. Paweł Ostrowski, zastępca komendanta miejskiego PSP w Białymstoku.
W kulminacyjnym momencie w akcji brało udział 10 zastępów.
Żadna z czterech wyniesionych z domu osób nie dawała oznak życia. Mimo intensywnej reanimacji, lekarz stwierdził cztery zgony.
Informacja o tragedii poruszyła mieszkańców miasta. Na miejscu pojawili się przedstawiciele prezydenta Białegostoku oraz wojewoda podlaski. Pod domem ofiar, otoczonym szczelnie policyjnymi taśmami i kordonem mundurowych, zgromadził się tłum gapiów i dziennikarzy.
Wersja o nieszczęśliwym wypadku i rozszczelnieniu się instalacji gazowej utrzymywała się tylko przez chwilę.
Wybuch miał tylko zatrzeć ślady zbrodni?
Mieszkaniec pobliskiego domu twierdzi, że od początku nie wierzył w wersję o rozszczelnieniu się instalacji gazowej.
– Gaz przecież czuć. To musiało być zaplanowane... – ocenia. A, jak dodaje, domownicy zawsze byli ostrożni. – Nawet jak wychodzili na chwilę do sklepu, to zamykali bramkę – wspomina.
Pierwsze poważne wątpliwości o przyczynie wybuchu wzbudziły informacje, że wyniesiony z piwnicy 47-latek miał na szyi wisielczą pętlę. Po kilku godzinach od eksplozji policja ujawniła szokujące fakty z oględzin zwłok pozostałych osób.
– Wszystko wskazuje na to, że najprawdopodobniej mamy tu do czynienia z rozszerzonym samobójstwem – poinformował w poniedziałkowe popołudnie podinsp. Tomasz Krupa z Komendy Wojewódzkiej Policji w Białymstoku. – Wszystkie ofiary znalezione w tym domu mają rany cięte i kłute zadane ostrym narzędziem. Natomiast mężczyzna popełnił samobójstwo.
Jak dodaje podinsp. Krupa, kobiety mają obrażenia również na przedramionach, co może świadczyć o tym, że broniły się przed ciosami.
Jeśli hipoteza śledczych się potwierdzi, oznacza to, że napastnik zabił żonę, matkę i córkę, po czym odkręcił gaz i się powiesił. A wybuch miał tylko zatrzeć ślady zbrodni.
Ale co dokładnie się wydarzyło? Czy ofiary zmarły w wyniku obrażeń odniesionych w wyniku eksplozji? A może nie żyły już wcześniej? Od kiedy? Wyjaśnieniem okoliczności śmierci czteroosobowej rodziny zajmują się organy ścigania. Postępowanie – z uwagi na ciężar gatunkowy sprawy – przejęła Prokuratura Okręgowa w Białymstoku.
– Wszczęliśmy śledztwo w kierunku zabójstwa i sprowadzenia zdarzenia zagrażającego życiu lub zdrowiu wielu osób albo mieniu w wielkich rozmiarach – informuje Łukasz Janyst, rzecznik tej jednostki.
Na miejscu zdarzenia policyjni technicy zabezpieczyli dowody, przesłuchiwani są świadkowie. We wtorek odbyła się sekcja zwłok. Prokuratura oczekuje na ekspertyzę biegłych z zakresu medycyny sądowej. O dotychczasowych ustaleniach nie informuje.
– Opinia ma charakter wstępny. Na tym etapie na temat szczegółowych obrażeń nie będę się wypowiadał, między innymi ze względu na dobro rodziny. Dopiero pełna opinia biegłych wyjaśni, co było przyczyną śmierci pokrzywdzonych. Aby wykluczyć czy nie było nią zatrucie tlenkiem węgla, pobrana została krew do badań – dodaje prokurator.
Z rodziny przeżyła tylko 22-letnia córka Mariusza K. z poprzedniego małżeństwa. Młoda kobieta była zameldowana w domu przy ul. Kasztanowej, ale tam nie mieszkała. W chwili wybuchu nie było jej z rodziną. Została objęta opieką psychologiczną.