Niemiecki sąd zabrał Polce dziecko, bo... źle mówiło po niemiecku

Czytaj dalej
Teresa Semik

Niemiecki sąd zabrał Polce dziecko, bo... źle mówiło po niemiecku

Teresa Semik

Nie mogę własnego dziecka przytulić, nie wolno mi z nim rozmawiać po polsku ani tłumaczyć, dlaczego jest u obcych ludzi - mówi Sylwia, mama 4-letniego Julka. To historia jak z najgorszego snu.

Najpierw Sylwia została zmuszona przez niemiecki sąd rodzinny do stawienia się na rozprawę wraz z dzieckiem, choć już mieszkała na stałe w Polsce, w Ustroniu, po czym zakazano jej opuszczać Niemcy pod groźbą zabrania dziecka, nawet z Polski.

Julek czekał więc na mamę w przedszkolu w Solms pod Wetzlar (Hesja), ale przyszli obcy ludzie i zabrali go do obcej rodziny. Przyczyna była jedna - mama wystąpiła do niemieckiego sądu o alimenty od jego niemieckiego ojca. Julek go nawet nie zna, bo nie utrzymuje z nim żadnego kontaktu. Jest tylko z mamą, odkąd skończył 4 miesiące, oraz z dziadkami w Polsce, na ziemi cieszyńskiej. Tu jest zameldowany.

- Dziecko zostało bezprawnie zatrzymane wraz z matką w Niemczech, a następnie uprowadzone - twierdzi Roman Poturalski, który współpracuje z pełnomocnikiem matki dziecka, Markusem Matuschczykiem z Polsko-Niemieckiej Kancelarii Adwokackiej.

Nie wie gdzie mieszka jej syn

Od pół roku mama Julka nie wie, gdzie jej syn jest przechowywany, kim są niemieccy rodzice zastępczy, ani dlaczego Julek ma rozciętą głowę. Może go widywać tylko raz w tygodniu, w piątek, i to tylko między godziną 14.00 a 17.00, w obecności niemieckiego nadzorcy, który go dowozi do niej na te widzenia i cały czas siedzi obok nich. Julek jest dwujęzyczny, ale matka ma zakaz rozmawiania z nim po polsku. Zapisano w dokumentach sprawy: "... kontakt w języku polskim nie jest korzystny dla dziecka" ("... der Umgang in polnischer Sprache, nicht im Sinne des Kindes ist"). Nawet po niemiecku matce nie wolno tłumaczyć własnemu dziecku, dlaczego nie zabiera go do domu. Zakaz jest pod groźbą, że tych widzeń zostanie pozbawiona całkowicie.

- Po naszym ostatnim spotkaniu Julek nie chciał wracać, płacząc wszedł pod krzesło - przypomina pani Sylwia. - Mężczyzna, który go do mnie przywiózł i nadzorował nasze spotkanie, siłą go stamtąd zabrał i ciągnął po podłodze, a dziecko nie przestawało płakać.
Sylwia studiowała w Niemczech pedagogikę i germanistykę dla obcokrajowców i tam poznała ojca Julka. Ich związek nie przetrwał próby czasu. Sama zajmowała się dzieckiem z pomocą swoich rodziców w Polsce. Dziadkowie rozmawiali z wnukiem wyłącznie po polsku.

Zaczęło się po rozstaniu z ojcem Julka

- Nasze problemy zaczęły się po rozstaniu z ojcem Julka. Doniósł na mnie do opieki społecznej, że chyba mam bałagan w domu, że chyba źle opiekuję się dzieckiem, choć z nami nie mieszkał i nigdy nie wykazywał najmniejszego zainteresowania synem - przypomina Sylwia.

Wróciła z Julkiem do Polski, do rodziny w Ustroniu, bo długo nie znajdowała pracy w Niemczech, zgodnej ze swoim wykształceniem. W Niemczech wypowiedziała umowę najmu mieszkania, jej ojciec pomógł w ostatecznej przeprowadzce. Definitywnie opuściła Niemcy w lutym 2013 roku. W Ustroniu podjęła pracę. Nie zrezygnowała jedynie z dochodzenia od ojca Julka alimentów. I tym uruchomiła niemiecki przemysł opiekuńczy, za którym stoją ogromne pieniądze. Lawina ruszyła już miesiąc po jej powrocie do Polski.

Jugendamt (niemiecki urząd ds. młodzieży), powiadomiony przez ojca Julka, skierował do niemieckiego sądu rodzinnego opinię o rzekomym "znacznym opóźnieniu rozwojowym" dziecka i rzekomym odmawianiu przez matkę pomocy koniecznej z powodu tego "opóźnienia". Sylwia z Julkiem mieszkali już w Polsce i tylko sądy w Polsce mogły rozpoznawać ich ewentualne kłopoty, oboje mają obywatelstwo polskie. Julek także niemieckie.

Dwa miesiące po powrocie do Ustronia sąd niemiecki wezwał Sylwię do przybycia na posiedzenie i nie powiadomił jej, że może ona podnieść zarzut niewłaściwości sądu niemieckiego, jeśli mieszka z dzieckiem w Polsce. Sylwia nie zareagowała na wezwanie, więc została ukarana grzywną. Stawiła się na kolejne posiedzenie w wyznaczonym terminie i na wstępie oświadczyła, co wynika z protokołu: "Mieszkam obecnie u mojej matki w Polsce. Stamtąd przyjechałam także dzisiaj na posiedzenie sądu i chciałabym znów tam wrócić". Dlatego pełnomocnik Sylwii twierdzi, że niemiecki sąd jest niewłaściwy, co strona niemiecka kwestionuje. Utrzymuje, że matka Julka tylko usiłuje uniknąć oddziaływania Jugendamtu i sądu rodzinnego poprzez przeprowadzkę do Polski.

Pojechała z synem

Zgodnie jednak z wezwaniami Sylwia pojechała do Niemiec z synem na rozprawę. Postępowanie nie zakończyło się żadnym rozstrzygnięciem, ale nakazano jej pozostać "do dyspozycji sądu". - Łatwo dziś mówić, że matka mogła wówczas opuścić z dzieckiem Niemcy, bo nikt granicy przed nią nie zamknął - przypomina adwokat Matuschczyk. - Matka była zastraszana. Sąd wyraźnie dał jej do zrozumienia, że jeśli wyjedzie, odbierze jej dziecko. Podobne stanowisko zajmował Jugendamt. Została w Niemczech będąc przekonana, że robi to dla ich dobra i sprawa zakończy się dla niej pomyślnie.

Dziecko zostało zabrane z przedszkola 1 sierpnia ubiegłego roku bez jakiejkolwiek decyzji sądowej. Bezpieczeństwo Julka nie było w żadnym stopniu zagrożone. Sylwia przypuszcza, że jedynym "powodem" mogła być ostra wymiana zdań z pracownicą niemieckiej opieki społecznej. Zarzut Jugendamtu, jakoby niewystarczająco wspierała rozwój dziecka, uważa za absurdalny.

Miesiąc po zabraniu Julka sąd w Wetzlar wydał Sylwii zgodę na widzenia z dzieckiem w każdy piątek. Mieszkając i pracując w Polsce, co tydzień jechała autobusem ponad 30 godzin do Rechtenbach pod Wetzlar w Hesji i z powrotem, około 2000 km, aby widzieć dziecko przez trzy godziny. Musiała w końcu zrezygnować z pracy, od kilku tygodni pozostaje w Niemczech. Nie rozumie, dlaczego dziecko jest przed nią ukrywane.

- Ponieważ Julek nie zna swojego biologicznego ojca, nabrał przekonania, że jego tatą jest mężczyzna z rodziny zastępczej, że kiedyś musieliśmy mieszkać razem. Teraz nie jestem z nim, bo "mama musi pracować", tak mu wytłumaczono tę niezrozumiałą dla niego sytuację. Mnie nie wolno o tym z nim rozmawiać - mówi Sylwia.

Roman Poturalski dodaje, że Julka przekonywano, by zajmował się psem Otto należącym do rodziny zastępczej, bo pies potrzebuje jego stałej obecności. Gdy go będzie zaniedbywał, pies zostanie zabrany przez policję, tak jak on został zabrany matce.

Choć Sylwia studiowała pedagogikę, jest uporczywie pouczana, jak bawić się z synem. Trudno nie odnieść wrażenia, że ograniczenia narzucone przez Jugendamt mają na celu zerwanie więzi między dzieckiem a matką. Sąd nie zezwolił, by zabrała Julka na święta.
Argument merytoryczny, jaki podnosi niemiecki sąd rodzinny, to rzekome zagrożenia dziecka z powodu "opóźnionego rozwoju", sformułowane przez Jugendamt oraz kurator sądową, że 3-letnie wówczas dziecko "znajduje się na poziomie dziecka półtorarocznego". Kuratorka wyjaśniła, że to "nie dotyczy jednakże inteligencji poznawczej dziecka". Na żądanie sądu opinię sporządził prof. dr med. Matthias Wildermuth i zauważył, że nie ma zagrożenia, ale stwierdza "opóźnienie w rozwoju językowym" trzylatka. Dodał przy tym, że "Rozwój językowy wykazał opóźnienie o przynajmniej jeden rok, co na gruncie dwujęzycznego wychowania nie jest niezwykłe".

Matka wyczerpała środki prawne odzyskania kontaktu z dzieckiem, łącznie ze skargą do Komisji Europejskiej oraz z wnioskiem o środki tymczasowe Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Sprawa bardzo trudna

- Od strony prawnej sprawa jest bardzo trudna, toczy się w niej kilka postępowań, w tym jedno o wyłączenie sędziego z powodu stronniczości - mówi adwokat Markus Matuschczyk. - Przede wszystkim matce odmawia się w Niemczech ochrony prawnej. Liczymy na większą aktywność polskich władz konsularnych w Kolonii, polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Konsul generalny w Kolonii, Wiesław Ratyński pojawił się na rozprawie, ale raczej jako obserwator.

Roman Poturalski wezwał MSZ do niezwłocznego udzielenia pomocy dziecku polskiej obywatelki. Artykuł 72 Konstytucji RP daje prawo każdemu żądania od organów władzy publicznej ochrony dziecka przed przemocą i okrucieństwem. Rozesłał listy do premiera, Rzecznika Praw Obywatelskich i Rzecznika Praw Dziecka. Napisał skargi do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie i prokuratora generalnego na urzędniczą bezczynność. Na razie listy są bez odpowiedzi.

***
"Prokuratora Generalnego zawiadamiam o popełnieniu przestępstwa niedopełnienia obowiązków służbowych przez funkcjonariuszy publicznych, pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych (...) winnych pozostawienia samotnej matki z dzieckiem, obywateli polskich, bez jakiejkolwiek pomocy wobec przemocy gangu urzędniczego w Niemczech, nie tylko na szkodę dziecka i samotnej matki, ale i na szkodę pozostałych obywateli Rzeczypospolitej".
(Z listu Romana Poturalskiego).

Teresa Semik

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.