Niemcy i Polska krok bliżej siebie. Ale katalog różnic ciągle duży
Kaczyński chce zmieniać traktaty UE, Merkel najchętniej wróciłaby do takiej Europy, jaka była w 2006 r. To pokazuje, jak wiele dziś dzieli Warszawę i Berlin. Czy ten duet będzie w stanie znaleźć wspólny język? Wizyta niemieckiej kanclerz w Warszawie przyniosła mały promyk nadziei.
Jak na krążące do tej pory opowieści o tym, że Angelę Merkel i Jarosława Kaczyńskiego właściwie nic nie łączy, a dzieli prawie wszystko, to intensywność ich kontaktów jest zadziwiająca. We wtorek oboje przez ponad godzinę rozmawiali ze sobą w warszawskim hotelu Bristol. Przy okazji wyszło na jaw, że spotkali się również w wakacje w pałacyku Meseberg, który leży 70 km od Berlina i pełni funkcje recepcyjne dla niemieckiego MSZ (w ubiegłym roku gościł w nim też Donald Tusk, w przeszłości zapraszano do niego m.in. prezydenta Lecha Kaczyńskiego). Pojawiają się zakulisowe informacje o „gorącej linii” między tym duetem, o tym że powstał mechanizm stałych konsultacji. Nawet jeśli te doniesienia trzeba podzielić przez dwa lub trzy, to i tak wynika z nich, że kontakty niemieckiej kanclerz i prezesa PiS są intensywne - a przynajmniej bardziej intensywne niż stereotypowa opinia o nich.
Realpolitik górą
Co takiego się stało, że Kaczyński znalazł porozumienie z Merkel? Przecież jeszcze kilka lat temu mówił o „kondominium niemiecko-rosyjskim”, a w swojej książce „Polska naszych marzeń” wydanej w 2011 r. zastanawiał się, skąd ona się wzięła w wielkiej polityce. „Nie sądzę, żeby kanclerstwo Angeli Merkel było wynikiem czystego zbiegu okoliczności” - napisał, co wywołało mnóstwo spekulacji i zaszkodziło PiS na ostatniej prostej przed wyborami parlamentarnymi w 2011 r. (później Kaczyński przyznał się, że te słowa były błędem). Merkel w słowach jest zwykle bardzo wstrzemięźliwa i na personalne komentarze pod adresem Kaczyńskiego sobie nie pozwalała, ale niemiecka prasa zwykła nie zostawiać na nim suchej nitki. Wydawało się, że tego napięcia w ich wzajemnych stosunkach długo się nie da wygasić - i że ich cień będzie się unosił nad relacjami polsko-niemieckimi przez cały okres rządów PiS.
Dzieje się jednak inaczej - czego dowodem dwa ostatnie spotkania Merkel i Kaczyńskiego. Czy to oznacza, że dawne anse uleciały w niepamięć? Raczej nie. Tak samo jak nagle nie znikły różnice dzielące oboje. Katalog rozbieżności między nimi jest dziś tak samo długi, jak był kilka miesięcy temu. Faktem jest natomiast, że oboje inaczej zaczęli rozkładać akcenty. Różnice przesunęli na dalszy plan, a na pierwszym miejscu znalazła się cechy, które ich łączą: polityczny pragmatyzm oraz umiejętność myślenia długofalowego.
Kaczyński tego, że jest politycznym pragmatykiem, dowiódł niezbicie w 2006 r., gdy stworzył koalicję rządową z LPR i Samoobroną - choć wcześniej nie wyobrażał sobie możliwości współpracy z tą drugą partią, to jednak przełamał się widząc, że to jedyny sposób na zgromadzenie stabilnej (przynajmniej na jakiś czas) większości sejmowej. Merkel swego pragmatyzmu dowodzi niemal non stop - choćby spotykając się kilka razy w ciągu ostatniego roku z tureckim prezydentem Recepem Tayyipem Erdoganem. Choć widać jak na dłoni, że ma on silne ciągoty autorytarne i depcze wszystkie wartości, które niemiecka kanclerz wciąga na swoje sztandary, to jednak rozmawia ona z nim, wiedząc, że bardzo go potrzebuje do odzyskania kontroli nad europejską granicą i zahamowania napływu migrantów na nasz kontynent. Realpolitik bierze górę.
Na to jeszcze nakłada się konieczność myślenia długofalowego. Niemcy, mimo całej swojej potęgi, potrzebują w Europie partnerów - a ostatnio z nimi bardzo krucho. Wielka Brytania sama się wykluczyła z tego grona. Francja staje się krajem coraz mniej przewidywalnym z powodu zbliżających się tam wyborów prezydenckich. Hiszpania ma problemy gospodarcze, a przede wszystkim polityczne (tamtejszy rząd nie ma nawet większości parlamentarnej). Włochy także zmagają się z kryzysem gospodarczym, a tamtejsza polityka jest w rozsypce jeszcze większej niż zwykle. W skrócie, tradycyjni partnerzy Niemiec albo już są problemem, albo za chwilę będą. Wszyscy - z wyjątkiem Polski, gdzie rząd ma stabilną większość i gwarancję utrzymania tego stanu rzeczy do 2019 r. Właśnie to sprawia, że pani kanclerz przymyka oczy na niedostatki (według jej standardów) polskiej demokracji i rozmawia z Kaczyńskim.
Jako że Polska ma dokładnie ten sam problem z europejskimi partnerami, co Niemcy, to z języka PiS zniknęły słowa o kondominium, a w to miejsce pojawiły się słowa świadczące o przyjaźni i szacunku dla zachodniego sąsiada. „Czy rozwój naszej gospodarki przebiegałby stabilnie bez wielkiego partnera gospodarczego, jakim są Niemcy?” - pytał Witold Waszczykowski wygłaszając w czwartek w Sejmie przemówienie podsumowujące ostatni rok w polityce zagranicznej.
Coraz większy partner
Właśnie takie powtarzane co roku wystąpienia szefa dyplomacji (formalnie określanie jako Informacja Ministra Spraw Zagranicznych o zadaniach polskiej polityki zagranicznej) najlepiej pokazują ewolucję stosunku PiS do Niemiec. Jeszcze rok temu pierwsze wzmianki o naszym zachodnim sąsiedzie pojawiły się w drugiej części tekstu - teraz były na pierwszej kartce 18-stronicowego tekstu. W całym przemówieniu Niemcy powracały wielokrotnie i zwykle w bardzo ciepłym kontekście. „Niezwykle intensywne były relacje z Niemcami, czego przejawem było pięć spotkań prezydentów, trzy spotkania szefów rządów oraz mój stały kontakt z niemieckim kolegą” - podkreślał w czwartek Waszczykowski. Rok temu szef MSZ mówił: „mimo trudnej historii udało się nam zbudować „relacje przyjaźni” z Niemcami” (cudzysłów w środku cytatu oryginalny). Zdania niby podobne, ale ładunek emocjonalny obu nieporównywalny. I właśnie na tym przykładzie najlepiej widać ewolucję, jaką przeszły relacje polsko-niemieckie w ciągu ostatniego roku.
Zresztą całe czwartkowe wystąpienie Waszczykowskiego pokazało wyraźną zmianą akcentów w polskiej polityce zagranicznej. Rok temu dużo mówił o współpracy w ramach Grupy Wyszehradzkiej, sporo też wspominał o krajach rejonu Kaukazu. W tym roku o pierwszych było również sporo - ale były one zestawione i Trójkątem Weimarskim (cały potężny akapit jemu poświęcony - rok temu jedno, okazjonalne zdanie), i z Francją, która nagle urosła do rangi ważnego partnera, z którym wiążemy spore nadzieje (rok temu Paryża w wystąpieniu ministra właściwie nie było).
Uderzyło, że w czwartek dużo wyżej niż roku temu znalazły się fragmenty o współpracy z Europą Zachodnią (rok temu wyżej była Grupa Wyszehradzka). Teraz Waszczykowski właściwie nie wspomniał o krajach kaukaskich (tylko jedno zdanie o Gruzji), podczas gdy rok temu cały akapit był poświęcony kooperacją z tamtym regionem. Szef MSZ niemal całkowicie pominął projekt Partnerstwa Wschodniego (podobnie jak rok temu), mimo że w listopadzie będzie miał szczyt szczyt PW w Brukseli. Jeszcze w styczniu ze strony MSZ pojawiły się sygnały o reaktywacji tego programu. Treść wystąpienia ministra wskazuje na to, że tę reaktywację jednak wstrzymano.
Słowa Waszczykowskiego utrzymane są w tym samym tonie co wcześniejsze wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Ten pół roku temu zaskoczył wywiadem dla niemieckiego „Bilda”, w którym powiedział, że Merkel jest najlepszym partnerem dla Polski. Słowa te powtórzył we wtorkowym wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. „Aktualna jest ocena, że pani Merkel byłaby dla nas najlepsza. Szczególnie teraz, gdy wystąpił przeciwko niej pan Schulz” - mówił prezes PiS, podkreślając zaangażowanie Berlina we wzmacnianie wschodniej flanki NATO (żołnierze Bundeswehry stacjonują od stycznia na Litwie) i zaznaczając, że podoba mu się stanowisko kanclerz Niemiec w sprawie sankcji gospodarczych nałożonych na Rosję. Te wypowiedzi świetnie pokazują ewolucję, jaką przeszedł PiS w relacjach z Berlinem.
Ile prędkości Europy
Jednak to, że Kaczyński znalazł sposób rozmowy z Merkel nie znaczy, że oboje będą teraz mówić jednym językiem. Katalog rozbieżności między nimi jest bowiem cały czas duży. Dotyczy choćby podejścia do Unii Europejskiej. Polski punkt widzenia precyzyjnie wyłożył w czwartek Waszczykowski. „Z naciskiem chciałbym powiedzieć w tym miejscu: priorytetem działań naszego rządu jest naprawa Unii Europejskiej, a nie jej demontaż. Powrót do Europy egoizmów narodowych byłby równie szkodliwy jak utopie integracyjne, niemające zakorzenienia w realiach społecznych i politycznych naszego kontynentu. (...) Nie wykluczamy, iż na fundamencie czterech swobód trzeba będzie zbudować nową Unię w oparciu o nowy traktat europejski” - podkreślał szef MSZ.
O ile w ten sam sposób myśli Jarosław Kaczyński, który kilka razy wzywał do renegocjacji traktatów europejskich i przemodelowania unijnych instytucji, to już Angela Merkel tej opinii nie podziela. Będąc w Warszawie odniosła się do propozycji otwierania traktatów UE, ale podeszła do tego z dużym dystansem. „Mamy po części takie same wyobrażenie, jeśli chodzi rynek energetyczny czy zabezpieczenie granic. Są też pewne wyobrażenia, które dotyczą zmian traktatowych. Tu bym była ostrożna” - powiedziała podczas wspólnej konferencji z Beatą Szydło.
Te zdanie jest o tyle ważne, bowiem na początku tygodnia niemiecka kanclerz wyraźnie podkreśliła, że wyobraża sobie, że powstanie „Unia Europejska różnych prędkości”, choć podkreśliła, że należy zachować „ducha wspólnoty”. Te wypowiedzi zdają się stać w sprzeczności - trudno bowiem sobie wyobrazić UE kilku prędkości bez otwierania traktatów (chyba że pani kanclerz w ten sposób określa stan obecny, gdyż rzeczywiście mamy już UE kilku prędkości, mierząc to liczbą krajów należących do Strefy Schengen, czy unii walutowej). Ale do tej sprzeczności nie należy przykładać większej wagi, to raczej licentia poetica pani kanclerz, która zawsze stosuje politykę trzymania kart blisko siebie - zwykle mówi językiem bardzo ezopowym, próbując powiedzieć jak najmniej, by później nie stać się zakładnikiem własnych słów.
Kanclerz Merkel woli słuchać niż mówić. W takich kategoriach należy też patrzeć na jej przyjazd do Warszawy. Spotkała się tutaj z najważniejszymi polskimi politykami, by poznać ich opinię na temat tego, jak Europa powinna wyglądać. Ale podobnych rozmów odbędzie jeszcze wiele - i dopiero na ich podstawie podejmie decyzję o tym, czy zacznie wspierać mocniejsze zmiany w UE, czy raczej będzie się skupiać na konserwowaniu status quo. Rozmowy w Warszawie to dopiero początek pewnego procesu. Pierwszy krok zawsze jest bardzo ważny i trzeba się cieszyć, że Polacy i Niemcy wykonali go wspólnie - ale też nie należy go przeceniać, po pierwszym kroku trzeba wykonać wiele kolejnych, by dojść do celu. Na razie możemy mieć nadzieję, że Polska i Niemcy po tej drodze będą szły razem. Ale musimy też bardzo pilnować, by tego kroku nie zgubić, o co trudno nie będzie.
Jak daleko do celu
Ten wspólny krok może być trudno utrzymać, bo dzisiejszą Polskę i współczesne Niemcy dzieli bardzo wiele - także politycznie. Najdobitniej dała temu wyraz pani kanclerz podkreślając w Warszawie istotę pluralizmu, niezależnych mediów i wymiaru sprawiedliwości. Do tego spotkała się z przywódcami dwóch partii opozycyjnych. Zbitka tych dwóch zdarzeń pokazuje niezbicie, że Merkel - choć dziś rozmawia z PiS - woli mieć plan awaryjny i być przygotowaną na sytuację, gdyby nagle musiała mieć w Warszawie innego partnera. Na wypadek, gdyby PiS stracił władzę w 2019 r. Albo na wypadek, gdyby się okazało, że współpraca z PiS dla Niemiec jest jednak niemożliwa.
Co może pójść nie tak? Mówiąc największym skrótem: Merkel i Kaczyński reprezentują inne pokolenia. Choć prezes PiS jest od niemieckiej kanclerz o pięć lat starszy, to politycznie jest od niej o generację młodszy. Angela Merkel stanowi serce systemu, który układał Europę przez ostatnie dekady. Idealną formę ten system przyjął w 2006 r. Później zaczęły się kolejne kryzysy wywracającą europejską politykę do góry nogami - ale zwolenników powrotu do świata z 2006 r. nie brakuje. I wszyscy oni patrzą z nadzieją, na niemiecką przywódczynię, licząc, że to właśnie ona będzie odnowicielką Europy, osobą, która sprawi, że znów wróci ład i porządek sprzed dekady.
Z kolei dzisiejszy PiS Jarosława Kaczyńskiego to partia, która w dużej mierze korzysta na zmianach w Europie. Gdyby Unia nie wpadła w turbulencję (finansowe, migracyjne, związane z Rosją), to odnieść tej partii taki sukces, jaki ona odniosła w 2015 r. byłoby dużo trudniej - bo hasła o zakotwiczeniu Polski w europejskich strukturach, którymi szermowała Platforma w kampanii, działałyby dużo bardziej na wyobraźnię Polaków, co dałoby PO więcej głosów. Stało się inaczej, stery władzy przejęło PiS. I teraz chce iść za ciosem. Wzywa do gruntownych zmian w Europie, wskazując, że inaczej nie da się przezwyciężyć tych wszystkich problemów, które UE dziś ma.
Inaczej Merkel. Akurat Niemcy przez ostatnie kryzysy przechodzą względnie suchą nogą (lekko ją umoczyli jedynie w przypadku migrantów - choć też wyraźnie widać, że wielu mieszkańców tego kraju uważa, że otwarta polityka Merkel była właściwym zachowaniem). Berlin ciągle ma w ręku mnóstwo atutów, to w dużej mierze od niego zależy, czy i w jaki sposób Europa się zmieni. Na pewno niemiecka kanclerz widzi, że status quo (zdefiniowanego w 2006 r.) zachować się nie da, bo w kolejnych krajach to nowe pokolenie polityków żądających zmian, oczekujących, że stare elity się posuną i zrobią im więcej miejsca znaczy coraz więcej. Ale jak głębokie zmiany zrobić? Ile zostawić im miejsca? A może zastosować starą regułę, którą świetnie zdefiniował w „Lamparcie” Giuseppe Tomasi di Lampedusa, pisząc, że „trzeba wiele zmienić, żeby wszystko zostało po staremu”? To są pewnie te pytania, które w Berlinie - najważniejszym ośrodku decyzyjnym w Europie - są zadawane najczęściej.
Cały czas nie wiemy, jakich odpowiedzi na nie Merkel udzieli. Jej wizyta w Warszawie pewnie w jakiś sposób pomogła jej podjąć decyzję - ale nie wiadomo, czy będzie ona po myśli Kaczyńskiego. A od tego zależy, czy rodząca się opornie współpraca Polski i Niemiec będzie mieć ciąg dalszy.