Niełatwo przekazać wiarę młodym. Ale trzeba to robić
Ks. dr Jerzy Dzierżanowski, diecezjalny duszpasterz rodzin w diecezji opolskiej.
Za nami uroczystość św. Anny, przed nami obchody odpustowe w wielu kościołach, którym patronuje. A ksiądz wrócił właśnie z rodzinnego zjazdu rodziny Dzierżanowskich…
Od pierwszego zjazdu rodzinnego minęło 25 lat. Spotkaliśmy się w Borach Tucholskich. Zjechało 157 osób z Polski, USA, Szwajcarii i Indii. Uczestniczyliśmy m.in. w uroczystej mszy św. To jest miejsce, gdzie dzieci mają fantastyczne warunki do zabawy, starsi do rozmów. Wieczorem spotykaliśmy się przy ognisku i wspólnym śpiewie.
W wielu rodzinach nie tylko taki wielki zjazd by się nie udał, ale i spotkania na co dzień są coraz trudniejsze, bo rozproszyliśmy się po świecie.
Bardzo wiele osób w naszych rodzinach przebywa za granicą. Czy to z powodu pracy, udziału w różnych przedsięwzięciach. Łatwiej niż kiedyś wyjeżdżamy z domu. Ale to wcale silnych więzi rodzinnych nie musi wykluczać. Pomagają współczesne środki komunikacji. W części rodzin więzi robią się luźniejsze albo i zrywają się bez wyjeżdżania. Wystarczy codzienne zagonienie i zapracowanie.
Św. Anna jest nazywana łączniczką pokoleń. Co zrobić, żeby te pokolenia rzeczywiście zachowały łączność, skoro dziś starsi i młodzi często żyją oddzielnie. Ci drudzy bardziej w świecie kontaktów wirtualnych niż realnych?
Więzi najmłodszego pokolenia z rodziną nie zachowają się same. Trzeba włożyć w to pewien wysiłek. Jeśli rodzice utrzymują bliskie relacje z dziadkami, to jest szansa, że i młodym, zwłaszcza kiedy założą swoje rodziny, będzie łatwiej więzi podtrzymać. Media społecznościowe są rzeczywiście bardzo ekspansywne. Młodzi dobrze się w nich czują. Ale zauważam, że wielu z nich ma jednocześnie potrzebę bycia razem w rodzinie, rozmawiania. Raz jeszcze wracam do naszego rodzinnego zjazdu – nie było specjalnego problemu z komórkami.
Myślę, że stosunkowo łatwo się umówić, że na przykład siadając do wspólnego posiłku, nie zabieramy do stołu komórek. Z transmisją wiary jakby nam rodzicom trudniej szło. Kiedy w kościołach ubywa wiernych, to młodych najwięcej…
Problem jest złożony. Młode pokolenie nie tylko od rodziców czerpie wzorce zachowań. Jest bardzo silnie nastawione na doznania, na gwałtowny rozwój. Cierpliwości młodym brakuje. W wielu dziedzinach życia funkcjonują na zasadzie: pstryk i musi być. W Kościele ta zasada nie obowiązuje. Choćby w liturgii nie ma zaskakujących nowości - w mszy św. dzisiaj w porównaniu z tą z ubiegłej niedzieli. To dla niektórych jest pretekst, żeby mówić, że się nudzą, unikać kontaktu z Kościołem. Dla wielu z nas uczestnictwo w mszy św. jest źródłem duchowej siły na cały kolejny tydzień. A u części młodego pokolenia już tej potrzeby nie ma. Mamy do czynienia z duchowym infantylizmem.
Co rodzicom zostaje? Czekać aż dojrzeją, dorosną i sami wrócą?
Na pewno nie możemy czekać biernie. Przy tej ilości atrakcji i możliwości spędzania czasu nie jest łatwo zachęcić do skupienia, do koncentracji na sferze duchowej. Ale trzeba to robić. Tym intensywniej, że w wielu środowiskach pojawiają się tendencje do wyśmiewania młodych chrześcijan. Pojawia się presja, że pójście w niedzielę na mszę św. to jest obciach. Ta sytuacja wymaga umiejętności nieszablonowego docierania do młodych. Przez wszystkich – katechetów, kapłanów, rodziców. Nie ma się co na rzeczywistość obrażać, tylko trzeba szukać sposobu dotarcia z przekazem wiary do młodych. Takich, jacy są. To musi się stać naszą pasją, nie smutnym obowiązkiem. A z perspektywy rodziców nic tak dziecka nie zachęci jak przykład i świadectwo. Jeśli mówimy jedno, a robimy drugie, będziemy dzieci zrażać.