Niedawno pewna 6-latka powiedziała mu, że jest fachurą

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banaś / Polska Press
Katarzyna Janiszewska

Niedawno pewna 6-latka powiedziała mu, że jest fachurą

Katarzyna Janiszewska

Rozmowa z dr. Robertem Mieżyńskim, chirurgiem dziecięcym ze Szpitala Dziecięcego w Krakowie-Prokocimiu.

Dzieci inaczej znoszą chorobę, cierpienie?

Dorosły cały czas leży i narzeka. Dziecko, jak zacznie grać w grę, układać klocki, to szybko wypiera ból ze świadomości. Zdarza się, że maluch ogląda na tablecie bajkę, a ja w tym czasie usuwam szwy. Boli, ale tak go pochłania zabawa, że nie myśli o tym.

Przez długi czas w medycynie panowało przekonanie, że dziecko to mały dorosły. Dopiero, gdy odkryto, że tak nie jest, z chirurgii wyodrębniła się chirurgia dziecięca. W czym tkwi różnica?

Z dzieckiem trzeba postępować zdecydowanie bardziej delikatnie. Inaczej wygląda leczenie, inne narzędzia się stosuje, inne materiały, szwy, rodzaj znieczulenia. Więcej parametrów musimy monitorować, gdy dziecko jest pod narkozą. Im mniejsze dziecko, tym większe ryzyko, że się odwodni. Dorosły organizm ma większe możliwości kompensacji zaburzeń wodno-elektrolitowych. Więc taki proces trwa o wiele dłużej. U dziecka ten mechanizm nie jest do końca wykształcony, dlatego odwodnienie może przebiegać bardzo szybko.

Inne choroby występują u dzieci i dorosłych?

Chirurgia dziecięca to w 80 procentach wady wrodzone układu nerwowego, pokarmowego, kończyn, endokrynologicznego, nerek. W zasadzie każdy narząd w momencie przyjścia dziecka na świat może być trochę zepsuty, bo w trakcie rozwoju doszło do jakiegoś zaburzenia. A my musimy to naprawić. Niektóre wady są proste do korekcji, inne bardzo skomplikowane.

Z dziećmi pracuje się łatwiej czy trudniej?

Wyjątkowo rzadko pracuję z dorosłymi, nie mam takiej skali porównawczej. Ale chyba jednak trochę trudniej pracuje się z dziećmi. Trudniejszy jest wywiad, kontakt lekarza z chorym. Przykład: jak osoba dorosła trafia na ostry dyżur z podejrzeniem zapalenia wyrostka robaczkowego, to sobie porozmawiamy i ja jej powiem: proszę nie napinać brzucha, bo to utrudnia badanie. Do dziecka taka argumentacja nie dociera. Trzeba je umiejętnie podejść, żeby się otworzyło, zaufało, zagadać, do której klasy chodzi, jakich ma kolegów, czy ma pieska, kotka. Ale też dużo większa jest satysfakcja z pracy z dziećmi. Fajnie okazują wdzięczność. Szybciej się zbierają do zdrowia. Jak dziecko się uśmiecha po zabiegu, to znaczy, że wszystko jest w porządku. Dorosły, nawet jeśli wszystko jest okej, rzadko się uśmiecha.

Jaki musi być chirurg dziecięcy?

Delikatny i cierpliwy. Z reguły u dorosłego wystarcza kilka, kilkanaście minut, by przeprowadzić badanie. U dziecka trwa to czasem i godzinę. No i trzeba lubić dzieci. Inaczej nie da się z nimi pracować.

Dlaczego wybrał Pan taki zawód?

Pochodzę z lekarskiej rodziny. Dziadek był lekarzem. Ojciec pracował w szpitalu w Prokocimiu jako patomorfolog. W lekarskich rodzinach dzieci są skażone tematem medycyny, słuchają o tym na co dzień, wciągają się. Nie poddawano mnie nigdy presji, ale gdzieś tam delikatna sugestia, abym poszedł w tym kierunku, była. Jako mały chłopiec przychodziłem do ojca do pracy. W tamtych czasach to był jeden z najlepszych szpitali w Polsce. Robił wielkie wrażenie. I tak się zaczęło. Chirurgia spodobała mi się, bo zawsze miałem zdolności manualne. A dziecięca dlatego, bo jest delikatniejsza, na granicy plastyki, nie jest brutalna.

Operuje Pan dzieci po oparzeniach, z odciętymi kończynami - najtrudniejsze przypadki.

Długi czas pracowałem na oddziale chirurgii plastycznej, rekonstrukcyjnej, z prof. Jackiem Puchałą. To on mnie praktycznie wszystkiego nauczył. Trafiają do nas dzieci po amputacjach, ciężkich urazach kończyn, z oparzeniami nawet do 90 proc. powierzchni ciała. To najczęściej dzieci ze środowisk wiejskich, małych miasteczek, mniej dopilnowane, puszczane samowolnie. Każdy uraz dziecka wynika z zaniedbań rodziców.

Operuje Pan też ze względów estetycznych?

Są wady, które nie wymagają leczenia operacyjnego, na przykład odstające uszy, brzydki nos. Nie ma wskazania medycznego, by mieć przylegające uszy albo zgrabny nosek. Ale dla kogoś stanowią one problem. Jest kilka fal, gdy wykonujemy tego typu zabiegi: tuż przed komunią, kiedy to rodzice chcą naprawić odstające uszy dziecka.

Robert Mieżyński
Andrzej Banaś / Polska Press Robert Mieżyński

I później, już w wieku dojrzewania, kiedy samym nastolatkom mankamenty urody zaczynają przeszkadzać. Czasem dziecko, choć ma bardzo odstające uszy, funkcjonuje bez problemów do momentu, kiedy zmienia szkołę, klasę. Rówieśnicy są bezwzględni. Gdy ktoś odbiega od normy, momentalnie jest wytykany. Każda wada ma ramy czasowe kwalifikujące do zabiegu. Nie można pewnych operacji robić za wcześnie - w danym momencie efekt będzie fajny, ale za parę lat już nie, bo dziecko się rozwija.

Najtrudniejszy Pana przypadek?

Trzy lata temu trafiło do nas dziecko pogryzione przez psa. Miało rozerwaną głowę, twarz, nos, uszkodzoną powłokę i kości czaszki. Wyglądało makabrycznie. A udało się nam tak wszystko zrekonstruować, że wygląda dziś - nieskromnie powiem - super. Mieliśmy dużo szczęścia, że najważniejsze struktury twarzy nie zostały tak bardzo uszkodzone. Czasami w chirurgii trzeba mieć po prostu szczęście.

Przed operacją czuje Pan jeszcze stres?

Może jestem starej daty, ale za każdym razem, jak idę do zabiegu, trochę się denerwuję, czy wszystko się uda. Część młodszych lekarzy podchodzi do tego pewnie bardziej nonszalancko. Ja jestem zdania, że musi być trochę strachu przed operacją. To nie jest mechanika, gdzie przykręcasz śrubkę.

Operuje Pan codziennie?

Przeprowadzam około 140 zabiegów miesięcznie. Są dni, że nie operuję wcale. A są takie, że wykonuję po 10-12 operacji. To nie są wszystko zabiegi z zakresu wielkiej chirurgii, ciężkich oparzeń i urazów. Są też drobne zabiegi tzw. chirurgii jednego dnia: proste wady wrodzone, jak przepukliny, stulejki, usunięcia znamion, drobne zabiegi korekcyjne blizn pooparzeniowych. Z reguły nie przekraczają 40 minut.

Najdłuższe są zabiegi replantacyjne, trwają po 12-14 godzin. Takie operacje, gdzie trzeba zrobić zespolenia naczyń, wykonuje się pod mikroskopem. Człowiek cały czas jest pochylony, np. nad fragmentem ręki, i w ogóle się nie rusza. Tylko nadgarstki pracują. I tak przez kilkanaście godzin. Chirurgia to ciężka fizyczna praca. Czy to zabieg kilkunastogodzinny, czy kilkanaście zabiegów po pół godziny.

To jak się Pan relaksuje po pracy?

Nie mam na to czasu. Do domu wracam późnym wieczorem. W tygodniu nie ma takiej możliwości, że kończę zabiegi i idę na siłownię, basen, czy gram w tenisa. Pracujemy znacznie więcej niż nasi koledzy z Zachodu. Kilka razy w miesiącu są 24-godzinne dyżury. Zdecydowana większość lekarzy dorabia w gabinetach, innych szpitalach. Nie dlatego, że jesteśmy takimi pracusiami, ale po to, żeby utrzymać rodzinę na pewnym poziomie.

Jednostki zarabiają bardzo dobrze, większość lekarzy zarabia przeciętnie. Musimy się cały czas dokształcać. Za granicą to szpital organizuje szkolenia, wyjazdy, konferencje, pokrywa opłaty. Dba o to, by lekarza jeszcze lepiej wykształcić, bo to dla niego korzystne. W Polsce chcemy mieć wysoki standard leczenia, ale system nie chce w tym partycypować. Jeśli chcę się dokształcać, muszę to robić na własną rękę, z własnych pieniędzy.

Rodzina się nie skarży, że rzadko Pan bywa w domu?

Niestety ten zawód odbija się na najbliższych. Powinniśmy im poświęcać więcej czasu. Rodzina jest skazana na dostosowanie się. Albo się rozpada. Partner wie, na co się pisze, może być tylko mniej lub bardziej rozczarowany. Ale dzieci na nic się nie pisały, chciałyby mieć tatę w domu nie tylko od święta.

Czyli dzieci niekoniecznie pójdą w Pana ślady?

Córka jest na pierwszym roku studiów medycznych, siedzi właśnie piętro wyżej, na praktyce zawodowej. Wygląda na to, że będzie lekarzem i to na nieszczęście chirurgiem. Podoba jej się ten zawód. Kiedy człowiek jest młody, nie ze wszystkiego zdaje sobie sprawę. Na początku jesteśmy zaaferowani, bo pomagamy ludziom. Dokąd się jest na studiach, pod skrzydłami rodziców, jest fajnie. A później przychodzi zderzenie z rzeczywistością. Jak się idzie na swoje i trzeba godzić pracę z obowiązkami dnia codziennego, zaczyna się dostrzegać minusy.

Co Pana trzyma w zawodzie?

Ja po prostu lubię to robić. Jestem zwolennikiem konkretnych, szybkich rozwiązań. Wszystkie inne specjalizacje medyczne są bardziej rozmyte. Tu jest konkret.

Marzenie?

Chciałbym jak najdłużej utrzymać kondycję fizyczną, by móc wykonywać ten zawód. Ale niezależnie od tego, jak będę o nią dbał, to każdy się starzeje: pogarsza się wzrok, precyzja ruchów. Wiek jest nieubłagany, a sprawność fizyczna w chirurgii jest bezwzględnie konieczna. Posługujemy się narzędziami mikro, nici są cieńsze od włosa i trzeba zespolić coś, co jest grubsze raptem kilka razy od włosa. Koordynacja ruchów musi być perfekcyjna. Jak mi się będą trzęsły ręce, nie będę w stanie zespolić naczynia. Pediatra może pracować do późnej starości. Chirurg na pewno nie.

Co zazwyczaj słyszy Pan od pacjentów?

Dziękują. Czasem przynoszą laurki, rysunki. To jest fajne, bo pokazuje, że dziecko myślało o doktorze, który je leczył. Niedawno pewna 6-latka powiedziała mi, że widać, że jestem fachura i będzie mnie polecała innym pacjentom.

Katarzyna Janiszewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.