"Nie, wcale nie boję się być brzydka na filmowym planie"
Widzowie znają Marietę Żukowską z seriali - choćby z „Barw szczęścia”. Nam opowiada o roli w filmie Patryka Vegi „Botoks”.
Zakończyła Pani zdjęcia do filmu Patryka Vegi - „Botoks”. Jak trafiła Pani na plan?
Patryk wysłał mi scenariusz i zapytał, co o nim myślę. Ponieważ współpracowaliśmy już wcześniej, więc nie widział potrzeby mojego udziału w castingu. To reżyser, który już na etapie powstawania pomysłu na film wie, z jakim aktorem chce pracować. Trudno o bardziej komfortową i wspierającą aktora sytuację.
Kim jest Pani bohaterka?
To niesamowita i fascynująca postać. Wielowymiarowa. Patrycja jest kobietą-chirurgiem. Powszechnie uważa się, że to zawód dla mężczyzn. Kobiety, aby w nim zaistnieć, muszą w dużym stopniu wyzbyć się swej kobiecości. Rozmawiałam z wieloma kobietami-chirurgami i wiem, że to prawda. W lekarskim świecie istnieje powiedzenie, że „kobieta-chirurg jest jak świnka morska - ani świnka, ani morska”.
Jak Pani przygotowywała się do tej roli?
Poznałam z bliska świat chirurgów. Uczestniczyłam w operacjach, patrzyłam z bliska na lekarzy otwierających ludzkie ciała. I wiem już, jak oni wtedy działają: zatrzymują się, wręcz hibernują na okres operacji. Pracują w niesamowitym skupieniu, ale starają się też jakoś obłaskawić tę sytuację: żartują albo śpiewają. Dopiero po zakończeniu zabiegu, kiedy wychodzą z sali operacyjnej, schodzi z nich napięcie. To powoduje potworne zmęczenie. Nawet ja, po uczestniczeniu w takiej operacji, kiedy wsiadałam do taksówki, czułam się, jakby ktoś mnie zdzielił młotkiem w głowę.
Patrycja z „Botoksu” też jest taka?
Inspiracją do stworzenia Patrycji była dla mnie prawdziwa osoba - Agnieszka. Opowiedziała mi wiele historii, które działy się na bloku operacyjnym. Kiedy zaczynała - na jej oddziale byli sami mężczyźni-chirurdzy. Musiała im więc pokazać, że potrafi robić to, co oni. Dlatego szybko wyzbyła się jakiejkolwiek kurtuazji. Gram ją całkowicie bez makijażu, aby oddać jej zmęczenie i odrzeć z kobiecych atrybutów. Agnieszka opowiadała mi, że jej nie wolno płakać. Taka sytuacja prędzej czy później byłaby bowiem wykorzystana przeciwko niej. Dlatego wymyśliliśmy, że Patrycja będzie permanentnie zmęczona, jedynie od czasu do czasu będzie wybuchać niekontrolowaną złością.
Mówi się, że mężczyźni-chirurdzy najczęściej odreagowują stres, sięgając po alkohol. A kobiety?
Każdy inaczej odreagowuje napięcie. Tworząc swoją bohaterkę, wzięłam przykład też z innej kobiety-chirurga, którą osobiście poznałam. Ona odreagowuje swój stres podczas ekstremalnego treningu siłowego, który polega na tym, że np. podnosi się ciężary, czy wielokrotnie powtarza jakieś ćwiczenie, niemal do omdlenia. Są też oczywiście inne sposoby - i to nie tylko alkohol. Jeden z chirurgów powiedział mi: „My mamy dostęp do lekarstw”.
Jak to wszystko wpływa na życie prywatne i rodzinne kobiet-chirurgów?
Bardzo. Najbardziej dotkliwa jest sytuacja, kiedy umiera pacjent. Moi rozmówcy często podkreślali, że takie wydarzenie pozostaje w chirurgu na zawsze. Jest nawet takie powiedzenie: „Każdy lekarzyk ma swój cmentarzyk”. Pojawia się ono również w naszym filmie. Nic więc dziwnego, że życie z taką nadludzką adrenaliną sprawia, iż chirurgom trudno utrzymać swoje związki i rodziny.
Widzi Pani jakieś podobieństwa między środowiskiem lekarzy i środowiskiem aktorów?
Cóż: ja nigdy nie jestem w stanie ścigać się z moim kolegą-aktorem. I na odwrót. Bo on nigdy nie dostanie takiej roli jak ja, ani ja - takiej jak on. Trudno więc tutaj o jakąś rywalizację. Na pewno jednak zawód lekarza i aktora łączy pewien rodzaj napięcia. Kiedy wchodzę na plan i jestem na nim dwanaście godzin, to też pojawia się ogromny stres. Co ciekawe - podczas pracy nad „Botoksem” nauczyłam się od kobiet-chirurgów szybkiego podejmowania decyzji. One nie mają czasu na zawahanie. To kobiety czynu. Pielęgniarki są łagodne, lekarki są „zadaniowcami”.
Powiedziała Pani, że nie musi konkurować z kolegami-aktorami. A z koleżankami-aktorkami? W „Botoksie” spotkała się Pani z trzema innymi gwiazdami polskiego kina - Agnieszką Dygant, Olgą Bołądź i Katarzyną Warnke. Jakie miałyście relacje?
Patryk dobrał dziewczyny energetycznie pasujące do siebie i jednocześnie tak różne pod względem osobowości, że każda z naszych ról jest całkowicie inna od pozostałych. Postawił nam niełatwe zadanie, wymagające rzucenia się na swoje role bez żadnej asekuracji. Do tego nie miałyśmy zbyt wielu wspólnych scen, ponieważ każda z nas tworzy inny wątek tej opowieści. Patrząc na koleżanki z boku, podziwiałam je za determinację i kunszt aktorski.
Patryk Vega słynie z mocnych filmów o mężczyznach i dla mężczyzn, jak „Pitbull” czy „Służby specjalne”. Jak sobie radził z kobietami na planie?
Patryk jest konkretny i zdecydowany. Wymaga niesamowicie wytężonej pracy od aktora, pełnego bycia tu i teraz, zapomnienia w pewien sposób o całym swoim warsztacie, dzięki czemu daje nam szanse odkrycia w sobie nowych rzeczy. To sprawia, że wielu aktorów odsłania w jego filmach inne oblicze lub możliwości.
Do tej pory reżyserzy lubili wykorzystywać Pani urodę i kobiecość. Tym razem gra Pani bez makijażu nieustannie zmęczoną kobietę. Jak się Pani z tym czuła?
W teatrze mogłam już wcześniej grać wiele postaci wbrew swemu medialnemu wizerunkowi. Ale faktycznie - w kinie to nieczęsto mi się zdarzało. Najważniejsze, by postać była wiarygodna i prawdziwa. Nie boję się być brzydka na ekranie.
Jak wraca się do domu i rodziny po zagraniu takiej trudnej roli jak Patrycja w „Botoksie”?
Żeby wiarygodnie zagrać zmęczenie u Patrycji, specjalnie nie spałam przed zdjęciami. Kiedy wiedziałam, że będę kręcić, całą noc walczyłam ze sobą, aby nie usnąć, czuć się zmęczoną i mieć to odmalowane na twarzy. Wracając potem po dwunastu godzinach na planie do domu - byłam wykończona. W związku z czym pojawiały się momenty, że ciężko było ze mną wytrzymać.
„Botoks” to po „Nieruchomym poruszycielu”, za rolę w którym była Pani nominowana do Polskiej Nagrody Filmowej Orły, dopiero druga Pani główna rola w kinie. Za to seriali telewizyjnych ma Pani w dorobku wręcz kilkadziesiąt. Z czego to wynika?
Rzadko kiedy powstają w Polsce filmy, w których główne role pisane są dla kobiet. Choć teraz coraz częściej scenarzyści zaczynają nas doceniać. Cieszę się, że mogę grać w filmach i teatrze telewizji, że cały czas pracuję A na takie role jak w „Nieruchomym poruszycielu” czy „Botoksie” po prostu się czeka, bo to wielkie i ciekawe wyzwania.
Miała Pani chwile, kiedy telefon nie dzwonił i rodził się strach o przyszłość?
Właśnie dzięki temu, że łączę teatr, kino i telewizję - nie.
Wielu widzów kojarzy Panią z „Barw szczęścia”. Praca przy takim „tasiemcu” to jeszcze inny rodzaj aktorstwa?
Na pewno. Co innego, gdy gram w zamkniętym serialu - jak „Londyńczycy” czy „Druga szansa”. Mam jednak to szczęście, że prawie wszystkie moje sceny w „Barwach szczęścia” są ze Stanisławą Celińską. A praca z nią jest czystą przyjemnością. Oczywiście na planie filmu kinowego pracuje się zupełnie inaczej: jest tam bogatszy materiał do grania i są bardziej zwarte sceny. Przy serialu trzeba przestawić się na szybsze tempo pracy. Też bywa to frajdą.
Kiedy mając tyle pracy, znalazła Pani czas na macierzyństwo?
To było jak na razie największe wyzwanie. Córka pojawiła się akurat wtedy, kiedy zaczęłam się mocno rozwijać zawodowo. Kiedy jednak urodziłam Polę - stwierdziłam, że to jest moment tylko dla niej. Poświęciłam się wychowaniu dziecka całkowicie - i jak na aktorkę wróciłam do pracy późno, po półtora roku przerwy. Wtedy czułam, że zostawiając Polę w domu, wiem, że będzie bezpieczna, a ja mogę się spokojnie realizować zawodowo. I te półtora roku było wspaniałe.
Nie bała się Pani, że reżyserzy zapomną o Pani?
Dzwonili do mnie. Czułam jednak wewnętrznie, że nic mi nie ucieknie. Córka jest dla mnie najważniejsza - i gdybym zostawiła ją na te pierwsze półtora roku, to nic i nikt by mi tego potem nie oddał. Nawet najpiękniejsza rola. Córka daje mi luz i dystans do mojego zawodu. Kiedy kręcę jakieś sceny, wiem, że kiedyś to się skończy i wieczorem wrócę do domu, gdzie czeka na mnie ktoś najważniejszy - Pola. To daje stuprocentowe spełnienie w byciu kobietą. Ale poszerza też moje horyzonty jako człowieka i artystki: nigdy się o nikogo tak nie bałam ani nigdy nie byłam taka dzielna jak w przypadku obrony córki.
Pola odróżnia mamę z telewizji od mamy z domu?
Nie mamy w domu telewizora. Dlatego nie ma tego problemu. Pola wie, że jestem aktorką, ale traktuje to jako normalną sytuację. Bo Pola to dziecko, które spało już w teatralnych pokojach, które w wieku sześciu miesięcy było w garderobie, którym nie raz opiekowały się panie garderobiane. Do tego wzrasta w środowisku artystów. To wszystko jej wujkowie i ciocie.