Nie takie złe emocje, czyli do czego potrzebujemy strachu i złości?
Emocje nie są z natury złe albo dobre. Po prostu niektóre kojarzymy z przyjemnością, a inne wręcz przeciwnie. Ale nawet te zdawałoby się „złe” są nam bardzo potrzebne – mówi Lilianna Jarmakowska-Kostrzanowska z Instytutu Psychologii UMK.
Z Lilianną Jarmakowską-Kostrzanowską z Instytutu Psychologii UMK rozmawia Lena Szuster
Można się w ogóle nie bać?
Medycyna zna takie przypadki. W Stanach Zjednoczonych mieszka pewna sześćdziesięciolatka, która nie odczuwa strachu w sytuacjach, w których zazwyczaj się on pojawia – w ciemnym zaułku, na widok broni, podczas oglądania horrorów, w zetknięciu z pająkami i tak dalej. Można powiedzieć, że jest lękoodporna.
Zupełnie nie zna strachu?
Czasami pojawia się w niej odrobina lęku, ale w dużo, dużo mniejszym zakresie niż u zdrowego człowieka. Wszystko przez bardzo rzadką, genetycznie uwarunkowaną chorobę, która zrujnowała jej ciała migdałowate. To właśnie w nich powstają emocje. W efekcie owa sześćdziesięciolatka nie radzi sobie na przykład z rozpoznawania nastrojów innych ludzi, zwłaszcza lęku, złości czy zdziwienia. Nie potrafi więc poprawnie odczytywać sygnałów płynących ze świata zewnętrznego – i dlatego się nie boi.
Można by pomyśleć, że czysto rozumowo, logicznie powinna unikać niebezpiecznych sytuacji, ale tak naprawdę nie da się oddzielić rozumu od emocji. Kartezjusz wprowadził nas wszystkich w błąd. Umysł nie przypomina sernika z galaretką – nie można powiedzieć: „o, tu jest puszysty, biały spód, a tu już czerwona, truskawkowa góra”.
Emocje i rozum splatają się i przenikają. Kiedy rozdzieli je choroba, organizm przestaje prawidłowo funkcjonować. Wniosek z tego taki: ludzie, szanujcie swoje ciała migdałowate. Przydają się nie tylko na seanse filmowe!
Czyli strach jest nam potrzebny – ostrzega przed niebezpieczeństwem.
To przede wszystkim. Cofnijmy się w czasie, powiedzmy, o jakieś półtora miliona lat. Nie ma koronawirusa, polityki, suszy, smogu i ciepłej wody w kranie. Lądujemy na afrykańskiej sawannie, która jeszcze nie wie, że kiedyś zostanie afrykańską sawanną. To właśnie tutaj żyją nasi przodkowie – wcześni hominidzi. Strach często ratuje im życie. Każe uciekać, kiedy coś zaszeleści w pobliskim krzaku – może lew, może jadowity wąż, może tylko wiatr, lepiej jednak nie ryzykować. Dzisiaj ten sam strach mówi nam: „nie drażnij człowieka z bronią”, „uciekaj z płonącego budynku”, „nie podchodź do krawędzi, bo spadniesz”. Ale może się też przydać w innych, mniej ekstremalnych sytuacjach, na przykład w pracy.
W pracy? Naprawdę?
Z puntu widzenia szefa warto mieć w zespole pracownika o lekko podwyższonym poziomie lęku. Strach uruchamia jedno z trzech zaprogramowanych zachowań: uciekaj, walcz, zastygnij. Zmienia też naszą percepcję i pracę mózgu. Zawęża co prawda pole widzenia, ale uwrażliwia na detale. Osoba o podwyższonym poziomie lęku znajdzie przysłowiową dziurę w całym, zauważy ważny element, który przeoczą hurraoptymistyczni pracownicy.
Odrobina strachu czyni nas bardziej kompetentnymi. A jego nadmiar?
W psychologii odróżniamy strach od lęku. Mamy cały pakiet zaburzeń, które idą ręka w rękę z nadmiarem lęku, od PTSD, poprzez fobie, aż do depresji. Żadna skrajność nam nie służy. Jeżeli nie odczuwamy emocji, stajemy się obojętni, jeżeli odczuwamy ich zbyt wiele – tracimy kontrolę. Najlepiej doświadczać emocji tak w sam raz (śmiech). I na pewno nie warto bać się strachu czy lęku, bo dzięki nim możemy przetrwać najtrudniejsze nawet sytuacje.
Świetnie było to widać podczas kwarantanny – niektórych nowa sytuacja przerosła, w innych coś otworzyła, pomogła się zjednoczyć. Właśnie tak działa lęk. Nie mieszkamy już na sawannie, zmieniło się nasze otoczenie, ubrania, kultura, ale nasze mózgi wciąż używają wzorców utrwalanych przez miliony lat. Kiedy więc stykamy się z niebezpieczeństwem – tym razem jest nim wirus, nie drapieżnik – dzielimy się z grupą lękiem, obawami, niepewnością i innymi uczuciami, rozmawiamy o zagrożeniu, wspólnie próbujemy znaleźć wyjście z sytuacji. To pomaga ukoić nerwy. Często też może realnie zmienić sytuację – na przykład zmobilizować silniejszych członków grupy do wspierania tych słabszych. Podczas kwarantanny taką forma wsparcia było szycie maseczek, robienie zakupów czy ochrona seniorów.
No dobrze, lęk może być pożyteczny. Co jednak ze złością? Chyba nikt jakoś specjalnie za nią nie przepada.
To dlatego, że złość nie jest przyjemna. Źle się nam kojarzy, także kulturowo – jest grzechem, „szkodzi piękności”, nie wypada, nie przystoi, szczególnie kobietom. Mimo to jest nam potrzebna. Z jednej strony podpowiada, że na coś się nie zgadzamy, z drugiej pojawia się wówczas, gdy to, co wkładamy do relacji, nie równoważy tego, co w niej dostajemy. Złość w prosty i szybki sposób przekazuje drugiej stronie informację, że konieczna jest zmiana w zachowaniu. Dobrze widać to w relacjach opartych na hierarchii. Bywa, że szef szybciej osiągnie cel, gdy pośle podwładnemu groźne spojrzenie. Ogólnie w przypadku złości nie ma dymu bez ognia, za złością zawsze coś stoi. Ta emocja jest takim dwustronnym komunikatem. Warto przyjrzeć się jej bliżej i zobaczyć, z czego się zrodziła.
Czasem trudno to zrobić. Jak już zauważyłaś, złość nie jest przyjemna, a instynkt każe nam unikać nieprzyjemności.
Tak zostaliśmy zaprogramowani – wybieramy to, co przyjemne. Właśnie dlatego niektóre emocje celowo dają nam w kość. Złość, gniew, lęk, strach, frustracja, smutek – mają ostrzegać, zwracać uwagę, doskwierać, zmusić do jakiegoś działania i zmiany. Dosłownie muszą być nieprzyjemne. Problem jest taki, że szybko od określenia „nieprzyjemne” przechodzimy do „negatywne”, a jak „negatywne”, to z pewnością „złe”. Z kolei „zły” jest już bardzo wyraźną oceną moralną. „Złe” trzeba wyrzucić. Tymczasem wszystkie, naprawdę wszystkie emocje są potrzebne. Ewolucja kształtowała je przez miliony lat. Nie możemy ich teraz wykorzeniać, wyrywać z siebie jak chwastów.
Niektórzy próbują. Mam znajomą, która żyje według hasła „good vibes only”. Wierzy, że negatywne emocje ją zanieczyszczają. Nie można przy niej poruszać tematów, które choć trochę ocierają się o coś… No właśnie – nieprzyjemnego.
Rzeczywiście emocje są zaraźliwe. To dlatego kiedy masz współlokatora z depresją, twoje szanse na zaburzenia lękowe rosną. Albo jeżeli za ścianą mieszka para, która cały czas się kłóci, ty chodzisz podminowana. Niejako odbierasz „wibracje” innych ludzi, udziela ci się nastrój kogoś innego. Dla własnego zdrowia lepiej takich sytuacji unikać, ale oczywiście bez popadania w przesadę.
Ja na przykład bałabym się całkowicie odcinać od negatywnych emocji z tych powodów, o których rozmawiałyśmy w kontekście strachu czy złości. Wiem, że są potrzebne i coś mi sygnalizują. Bałabym się też odsuwać od znajomych, którzy chcą się ze mną podzielić swoimi trudnymi doświadczeniami. Relacja jest przecież dwukierunkowa, na tym to wszystko polega – my pomagamy komuś, ktoś pomaga nam. Bez tej wzajemności nie zbudujemy bliskiej, głębokiej więzi z drugim człowiekiem. Wiesz, takiej więzi, że gdy wszystko się pali i wali, jesteśmy dla siebie.
Wreszcie ostatni argument za doświadczeniem pełni emocji – te pozytywne wcale nie są mniej niebezpieczne od negatywnych!
Dobre emocje mogą być złe?
Na pewno nie chciałabyś, żeby chirurg opowiadał dowcipy podczas operacji i skupiał się na swoim dobrym samopoczuciu bardziej niż na twoim zdrowiu, prawda? Pozytywne emocje rozluźniają, uszczęśliwiają, a w związku z tym motywują znacznie mniej niż te negatywne. Jeżeli podczas rozmowy ze sprzedawcą będziemy w dobrym nastroju, łatwiej przyjmiemy jego sugestie i zdecydujemy się na zakup. Nie zwrócimy uwagi na istotne szczegóły. Nie będziemy dopytywać, drążyć i kwestionować. W takim przypadku lepiej sprawdzi się odrobina tych niechcianych, „złych” emocji. Z badań wynika, że kiedy jesteśmy rozzłoszczeni, lepiej radzimy sobie ze stresem i podejmowaniem ryzyka. Jesteśmy bardziej skupieni, ukierunkowani na cel, zmotywowani. Może więc przed następną firmową prezentacją warto… trochę się pozłościć i poirytować? (śmiech)
Co jednak zrobić, kiedy tej złości mamy w sobie bardzo dużo? Możemy ją kontrolować?
Powiem ci to, co moim studentom – mamy trzy główne obszary regulacji emocji. Pierwsza i najprostsza: zrób coś z sytuacją. Druga: zrób coś z głową. Trzecia: zrób coś ze sobą.
Zrób coś z sytuacją, czyli na przykład… Unikaj rzeczy, które cię denerwują?
Tak, to jest ten obszar, w którym dokonujesz selekcji sytuacji. Czyli poznajesz siebie, żeby wiedzieć, jakich sytuacji unikać. Jeżeli nie lubisz ludzi, postaraj się o pracę, w której nie będziesz musiała cały czas rozmawiać, nawiązywać kontaktów, przebywać w tłumie i tak dalej. Oczywiście nie zawsze jest to możliwe, ale warto się starać. Znajdź też czas na naukę własnych emocji – sprawdź, co wywołuje u ciebie dyskomfort, badaj granice, zobacz, z czym czujesz się dobrze, a z czym źle. Nie rodzimy się z taką wiedzą – musimy ją zdobyć, przetestować „na żywych” emocjach. Wtedy możemy zrobić coś z głową.
Tu wchodzą takie strategie regulacji emocji, jak na przykład kontrola uwagi. Najłatwiejszy sposób kontroli – odwróć głowę. Właśnie w ten instynktowny sposób postępujemy, kiedy podczas seansu filmowego na ekranie pojawia się coś, co się nam nie podoba, co nas w jakiś sposób boli. Oczywiście nie chodzi tylko o dosłowne odwrócenie głowy, ale też ogólniej o „odwrócenie myśli”, kontrolowanie tego, na co poświęcamy czas i na czym się skupiamy. Martwi nas sytuacja związana z koronawirsem? W takim razie nie spędzajmy wielu godzin dziennie na przeglądaniu newsów na temat nowych zarażeń, obostrzeń czy możliwych symptomów choroby. W ten sposób tylko się nakręcimy. Selekcjonujmy i czerpmy wiedzę ze sprawdzonych źródeł.
Inną metodą jest poznawcze przeformułowanie. Tłumacząc z naukowego na nasze – chodzi o świadomą zmianę myślenia. Dzieje się coś, co cię denerwuje, a ty logicznie tłumaczysz sobie, że nie ma powodów do panikowania. Świetna rzecz, ale można się na niej przejechać!
Czasem działa, a czasem wręcz przeciwnie?
Weźmy na warsztat dwa scenariusze. Pierwszy: jesteś w nowym związku, jeszcze nie wiecie o sobie wszystkiego. Umówiliście się w kawiarni, on przychodzi wcześniej, ty później. Widzisz, że rozmawia z kelnerką. Zaczynasz się zastanawiać: czy to zwykła rozmowa? Może on z nią flirtuje? Niepokoisz się, nakręcasz. Po powitaniu na chwilę wychodzisz do toalety, spoglądasz w lustro i mówisz do siebie: „Weź się w garść. To, że twój poprzedni facet zdradzał, nie znaczy, że każdy taki będzie. Daj mu szansę”. Wracasz do stolika podbudowana tym, jak sobie poradziłaś ze złością, bo tak pięknie pomyślałaś inaczej. Reszta wieczoru jest udana, partner skupia się na tobie, wcześniej po prostu był miły dla obsługi.
Wszystko kończy się dobrze – zmiana myślenia zadziałała. A drugi scenariusz?
Jesteś w związku już od jakiegoś czasu i wiesz, że twój partner czasem zachowuje się w dwuznaczny sposób. To cię niepokoi, ale nie poruszasz tematu, bo nie chcesz zrobić awantury i wyjść na zazdrosną wariatkę. Idziecie do pubu, on podrywa barmankę, zadaje tysiąc pięćset pytań o drinki, których i tak nie zamówi. Żeby ochłonąć, wychodzisz do toalety, spoglądasz w lustro i mówisz do siebie: „Histeryzujesz. On nie flirtuje, po prostu lubi rozmawiać z ludźmi”. Ocierasz łzę, prawdopodobnie już nawet nie złości, tylko upokorzenia i porzucenia. Poprawiasz makijaż, wychodzisz, nic nie robisz z tą niezdrową relacją. Też zmieniasz swoje myślenie, ale z niezbyt dobrym skutkiem – oślepiasz się. W języku angielskim jest na to zjawisko specjalne słowo: gaslighting. Wmawiasz sobie, że po prostu zwariowałaś, nie dzieje się nic złego, chociaż wszystkie kontrolki na panelu świecą na czerwono. Dusisz emocje, zamiast sobie z nimi poradzić i skonfrontować się z niewygodną sytuacją.
Na koniec został nam trzeci sposób na regulowanie emocji – zrób coś ze sobą.
Można na przykład medytować albo uprawiać sport – ruch pomaga poradzić sobie z nadmiarem emocji. Przy czym ta strategia skupia się na regulowaniu emocji, a nie problemu. Działa więc tylko doraźnie. Kluczowe jest według mnie zrozumienie, że zarówno te „dobre”, jak i „złe” emocje są czymś naturalnym, ważnym, pożytecznym. Dopóki jesteśmy gatunkiem homo sapiens, zawsze z nami będą. Nie warto przed nimi uciekać, lepiej je zrozumieć, a nawet wykorzystać do poznania samego siebie. Jak to mówi stara sentencja łacińska – cognosce te ipsum, poznaj sam siebie.
Lilianna Jarmakowska-Kostrzanowska
Psycholog, asystent w Instytucie Psychologii UMK. Interesuje się psychologią moralności i emocji oraz stosowaniem metod statystycznych w psychologii. Prowadzi bloga: statystykawpsychologii.blogspot.com.