Nie odjeżdżaj, bo mi serce pęknie. Amerykańskie losy polskiej rodziny
Decyzja o przyjeździe do Polski zajęła cioci Mary z Michigan zaledwie cztery godziny. Po 70 latach przebyła podobną drogę jak jej prababcia spod Zamościa. Z tą różnicą, że nie płynęła trzech tygodni statkiem.
Wszystko zaczęło się od młodego Franciszka, który w 1911 roku uciekł do Ameryki przed wojskiem carskim i tzw. branką. Dotarł aż do Michigan, niedaleko Detroit. Załapał się jako robotnik do fabryki mebli Bowera.
W listach do Polski pisał: „mamo, jakbyś przyjechała, to byśmy się szybciej dorobili”. Dwa lata później Karolina wyruszyła w podróż statkiem do syna. Płynęła ponad trzy tygodnie.
- W jednym domu mieszkało kilku polskich robotników, ona im gotowała, sprzątała, prała, a oni za to oddawali jej część pieniędzy - opowiada Aleksandra Matłaszewska, która zajmuje się drzewem genealogicznym rodziny.
Z pomocą przyszli jej bliscy i przede wszystkim babcia Tereska, która była mała, gdy Karolina Haik wyruszyła za ocean. Wszyscy z zakamarków pamięci zaczęli wyciągać zapamiętane rozmowy i zdarzenia. Ze starych albumów również zdjęcia, których nigdy wcześniej nie pokazywali.
Karolina przed wyjazdem zajmowała się uprawą roli i rodziną. Mieszkała w Dachnowie pod Lubaczowem. Jej mąż był kowalem we dworze. Zmarł niedługo po wyjeździe żony. W domu w Polsce zostało dwóch młodszych synów.
- Podobno, jak Bronisław miał 16 lat, zniknął na chwilę z Cyganami, bo pięknie śpiewał i grał. Miał niesamowity dar artystyczny. Moja babcia wspominała, jak stryj Bronek robił im przepiękne zabawki z drewna, które pociągało się za sznurki. Natomiast 12-letni wtedy Stefan imał się każdego zajęcia, aby jakoś dorobić, także w kuźni - dodaje.
Matka wróciła do Polski dopiero po czterech latach - w 1920 roku - ale za to z niemałą fortuną. Przypłynęła do Gdańska, następnie pociągiem do Warszawy i stamtąd końmi na wozie do domu.
- Fortuna trochę się uszczupliła przez drogę, bo w pociągu ponoć zgasło światło i w tym czasie zniknęła jedna skrzyneczka z pieniędzmi, więc Karolina dotarła z połową fortuny. Ile tego było, nie wiadomo - mówi Ola - ale udało się jej za to kupić 26 morgów ziemi w Kolonii Łubinstok, obecnie Ruszowie pod Zamościem. Postawiła tam dom rodzinny, wyszła drugi raz za mąż. Postawiła również kapliczkę, która stoi do dziś.
Zwykłe życie na roli przerwała choroba Karoliny. - Wtedy mówiło się „sprawy kobiece”, nie wiemy dokładnie co to była za choroba. Rodzina szukała ratunku w Polsce, bezskutecznie, bo nikt nie chciał podjąć się operacji. Jedyną szansą dla niej był wyjazd do Ameryki na leczenie. Franciszek napisał, żeby szybko przyjeżdżała. Moja babcia Tereska pamięta, jak dorośli rozmawiali o tym, że gdyby babcia Karolina została w Polsce, toby już nie żyła - opowiada Ola.
Przed podróżą podzieliła majątek. Poszła do rejenta i sporządziła testament, sprawiedliwie i równo. Synowe dostały po 3 morgi, a synowie po 10 mórg.
- Do Ameryki wyjeżdżała z myślą, że będzie tam już do śmierci. Nie mogła przewidzieć, czy operacja się uda - dodaje Ola.
Wnuczka Karoliny miała wtedy 7 lat i do dzisiaj wspomina wyjazd babci.
- Opowiadała mi, jak ze łzami w oczach żegnała ją i mówiła: „Nie odjeżdżaj, bo mi serce pęknie”.
Po przycumowaniu do amerykańskiego portu, Karolina stała się jedną z bohaterek artykułu w lokalnej prasie na temat zimnej wojny w Polsce.
Na zdjęciu w gazecie widnieje zdjęcie, na którym jest 74-letnia Karolina i syn Franciszek, który mieszka w Grand Rapids.
Czytamy: „Pani Karolina Niemczuk pokazuje synowi różaniec, który dwukrotnie przemierzył ocean pomiędzy Ameryką i Polską. W sobotnie południe zobaczyła na Union Depot swojego syna po raz pierwszy od 28 lat. Życie nie było łatwe ani dla starszej kobiety, ani dla jej sąsiadów z miasta Zamość, którzy przeżyli dwie wojny i okupację rosyjską. Zabrała ze sobą tylko kilka osobistych rzeczy, takich jak mała figurka Jezusa i różaniec”.
Operacja się udała, a kontakt z Polską był stale podtrzymywany. Ze Stanów przybywały czułe listy i paczki z prezentami.
- W 1950 roku, na komunię, babcia Teresa otrzymała materiał na sukienkę i książeczkę do nabożeństwa w takiej perłowej oprawie. Do tej pory ją ma, ale jest już bardzo zniszczona.
Rodzina z Ameryki przysyłała też penicylinę oraz materiały na ubrania: skórę na buty czy materiał na garnitur.
- U nas wtedy to kosztowało majątek. Mój pradziadek Stefan podobno do końca życia chodził w garniturze z tego materiału.
Ze Stanów docierały fotografie dokumentujące aktualne wydarzenia z życia rodziny, ze ślubów, komunii, narodzin. Wnuczce w Polsce wysłała swoje zdjęcie w amerykańskim stylu i z notatką: „To ja, twoja babcia. Nie spodziewam się, że mnie pamiętasz, boś była mała jak wyjeżdżałam”.
Rodzinie z Detroit Karolina kojarzyła się z truskawkowymi karmelkami, bo zawsze miała je koło siebie i wszystkim rozdawała. Zmarła w 1964 roku. Jej grób znajduje się na cmentarzu w Grand Rapids.
- W odkrywaniu korzeni rodzinnych najważniejszą postacią jest dla mnie właśnie Karolina. Od niej wszystko się zaczęło. Była niepiśmienna, w testamencie podpisała się trzema krzyżykami. Z tych wszystkich opowieści maluje mi się jej portret jako kobiety bardzo dobrej i zaradnej. Do tej pory kojarzyła mi się ze starszą panią, bo taką znałam ją z fotografii. Jednak niespodziewanie miesiąc temu odkryliśmy wyjątkowe zdjęcie, na którym babcia Karolina jest młoda. Myśleliśmy, że ta fotografia gdzieś zaginęła. Przypuszczamy, że została zrobiona ok. 1912 roku, prawdopodobnie w Zamościu - tłumaczy Ola. - Śmiejemy się z ciocią Mary, że Karolina chyba ciągle nam coś podsuwa jeszcze do odkrycia o sobie. Można w to wierzyć lub nie - dodaje tajemniczo.
Ciocia Mary to wnuczka Franciszka, który wyjechał w 1911 roku do pracy do Ameryki. A Karolina to jej prababcia. W lipcu po raz pierwszy przyjechała do Polski. O lubelskiej rodzinie nic wcześniej nie wiedziała.
- Pochodzę ze stanu Michigan. Żyję w małym mieście, koło granicy ze stanem Indiana. Przez 20 lat byłam pielęgniarką na oddziale dziecięcym. Lubię teraz czytać, układać puzzle, wiodę bardzo nudne życie - żartuje Mary.
Gdy Ola napisała do niej na Facebooku, była bardzo zaskoczona, ale gdy wstawiła zdjęcia i zobaczyła kto na nich jest, to od razu próbowała znaleźć znajome twarze.
- Nie mogłyśmy przestać rozmawiać. To odkrywanie korzeni było bardzo ekscytujące. Pisałyśmy często po nocach, bo między USA a Polską jest kilka godzin różnicy. Aż Ola zapytała, czy przyjadę na spotkanie rodzinne do Polski - mówi Mary.
Po czterech godzinach od tego pytania miała już zarezerwowany bilet lotniczy do Warszawy.
- Nie mogłam odmówić. Wspomniałam o tym mężowi, powiedział, że dlaczego nie? Chociaż za granicą byłam tylko w Kanadzie i Meksyku.
Choć z polską rodziną nie miała kontaktu, to pamięta, że w amerykańskim domu podtrzymywane były polskie zwyczaje.
- Siostra mojej mamy rozmawiała z nią po polsku, ale nie uczyły mnie. Znam tylko kilka polskich słów. Z rozmów pamiętam: daj mi buzi, dziękuje, jak się masz - odpowiada ciocia Mary.
W domu przyrządzane były pierogi i gołąbki. - W Ameryce gołąbki nazywali polskimi granatami ręcznymi - śmieje się.
W Polsce natychmiast poczuła się jak w domu.
- Nie czuję się obco w tej rodzinie. Są bardzo ciepli. Jestem szczęśliwa, że tu przyjechałam. Nie żałuję tego. Jedyne, co muszę zrobić, to nauczyć się polskiego, bo mam tak wiele pytań. Bardzo ich wszystkim kocham - mówi Mary.
- My ciebie, ciociu, też - odpowiada Ola.