Nie można żyć bez nadziei. Msze uzdrowieńcze mają ją przywracać
Ty, który jesteś chory na raka, Bóg cię dotyka - powtarza kapłan, a emocje w świątyni sięgają zenitu. Nabożeństwa, podczas których księża modlą się o cud, gromadzą tłumy. I nie są to wyłącznie pobożne emerytki. Wśród uczestników spotkać można urzędników, pracowników naukowych i artystów.
Msze ojca Józefa Witko w krakowskim kościele przy ulicy Reformackiej są odprawiane zwykle w pierwszą środę miesiąca. Jest o nich głośno w całym kraju, choć niczym specjalnym nie różnią się od innych. To, co najważniejsze dla ludzi, którzy tam przychodzą, zaczyna się po niej.
Ojciec Witko najpierw wygłasza długi monolog. Mówi o miłości, o tym, że kto jej nie zaznał, nie potrafi kochać, a nie kochając - cierpi i przysparza cierpień innym. Zaznacza, że przed modlitwą o uzdrowienie, o uwolnienie się od zła, trzeba wybaczyć innym.
Później monotonnym głosem powtarza kilka razy, że „tu i teraz jest Bóg, który każdego kocha, każdego dotyka, aby mu pomóc”. Następnie zwraca się do osób cierpiących na różne choroby mówiąc: „Ty, który jesteś chory na raka - Bóg cię dotyka”, „Ty, który cierpisz z powodu…” - wylicza rozmaite przypadłości - „Bóg cię dotyka”.
Emocje sięgają zenitu, gdy ojciec Witko prosi, aby ci, którzy tego potrzebują, podeszli bliżej ołtarza po indywidualne błogosławieństwo. To tzw. modlitwa wstawiennicza z nałożeniem rąk. Tłum wypełniający świątynię układa się jakby w tyralierę. Do ołtarza podchodzi pierwszy rząd wiernych, potem kolejny. Niektórzy, zwłaszcza kobiety, trzymają w ręce fotografie bliskich.
Ojciec Witko nakłada ręce na głowy wiernych, dotyka podanych mu zdjęć. Zdarza się, że niektórzy po tym „seansie” bezwładnie osuwają się na posadzkę, jakby tracili przytomność. Ministranci i wierni stojący najbliżej podtrzymują omdlewających. W mszy odprawianej przez ojca Witko uczestniczą nie tylko pobożne emerytki. Można tam spotkać urzędników, pracowników krakowskich uczelni i znaną w Krakowie sędzinę. Ci, którzy zaznali „uzdrawiającej mocy”, wychodzą ze świątyni z wypiekami na twarzy, informując się nawzajem o kolejnych „uzdrowieniach”.
Prawdziwe oblężenie 22. dnia każdego miesiąca przeżywa inna krakowska świątynia - kościół ojców augustianów, miejsce kultu św. Rity. Żyjąca przed wiekami Włoszka z życiorysem obfitującym w rodzinne dramaty, jest bliska m.in. piosenkarce Eleni i Barbarze Grałek, żonie znanego krakowskiego aktora. Jak mówi ojciec Marek Donaj, proboszcz tamtejszej parafii, czcicieli św. Rity jest w Polsce więcej niż we Włoszech.
Modlą się często np. o pomyślny przebieg operacji. - Ktoś dostaje wiadomość od lekarza, że ma nowotwór i nie wiadomo, co będzie dalej. To go bardzo mobilizuje do modlitwy, nieraz na długie lata - podkreśla o. Donaj. Dlaczego akurat poprzez wstawiennictwo do Boga św. Rity? - Choroba, cierpienie, każdy jego rodzaj, odbierają ludziom witalne siły, nadzieję. A przecież bez nadziei nie da się żyć. Mogę mieć wątpliwości, mogę nie być kochany, ale jeśli mam nadzieję, to przetrwam wszystko. Św. Rita swoim życiem udowadnia, że nie należy tracić nadziei.
Polacy, jak bodaj żaden inny naród w Europie, wierzą w uzdrawiającą moc modlitwy. Dowodem na to jest także niezwykła wprost popularność rekolekcji prowadzonych od kilku lat przez charyzmatyka z Ugandy - o. Johna Bashoborę. Nieznany w innych krajach poza swoim kapłan odwiedza różne polskie miasta. W rekolekcjach, które odbywają się na Stadionie Narodowym w Warszawie, bierze udział nawet 60 tysięcy osób! Już w styczniu rozpoczęto zapisy na tegoroczne, które odbędą się tradycyjnie 1 lipca. W czasie tych „uzdrawiających seansów” dzieją się ponoć prawdziwe cuda. Uczestnicy spotkań z o. Bashoborą opowiadają, że ludzie na wózkach nagle wstają i idą o własnych siłach, a chorzy na nowotwory rzekomo dowiadują się po badaniach, że guza nie ma.
W gronie fanów charyzmatyka z Ugandy są także księża, choć niektórzy niezbyt dobrze oceniają jego działalność. - Jestem sceptykiem, gdy słyszę, że ojciec Bashobora dokonuje uzdrowień, a nawet wskrzeszeń! Dla mnie wskrzeszenia to coś cudownego, wskrzeszenia dokonywane przez Chrystusa są opisane w Ewangelii, a tu nagle słyszymy, że kapłan z Ugandy dokonał ponad 20 wskrzeszeń - komentuje ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski.
Kościół bardzo ostrożnie odnosi się do kwestii tzw. cudownych uzdrowień. Zwłaszcza w przypadku chorób nowotworowych. Nieżyjący dziś ks. Stefan Ryłko, wybitny krakowski specjalista od spraw kanonizacyjnych, zawsze podkreślał, że na pytanie, czy dany przypadek można uznać za cudowne uzdrowienie, musi odpowiedzieć lekarz, nie teolog. Przypominał, że za cud w Kościele uważa się powrót do zdrowia danej osoby, który jest „trwały i bez żadnych następstw”, jak np. padaczka, utrata słuchu, wzroku itd. Dlatego badanie cudu niezbędnego do wyniesienia danej osoby na ołtarze bardzo długo trwa.
Cudowne uzdrowienie jest niezbędnym warunkiem procesu beatyfikacyjnego. - To Boska pieczęć, potwierdzająca świętość kandydata na ołtarze - mówi Włoch, dr Giulio Bilotta, przez wiele lat członek komisji lekarskiej przy Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych. Oczekiwanie na tę „pieczęć” trwa czasem wiele lat. Tak było m.in. w przypadku zmarłego w 1924 r. bp. Józefa Pelczara, profesora UJ, a nawet przez rok rektora tej uczelni. Kanonizował go w 2003 r. Jan Paweł II. Bp Pelczar zapewne zostałby świętym wcześniej, ale długo, bo aż 11 lat, czekano na cud. Zdarzył się w styczniu 2000 r. w Korczynie, skąd pochodził bp Pelczar.
17-letnia wówczas Justyna Zych szła akurat do szkoły. Na przejściu dla pieszych najechał na nią samochód-chłodnia, wypełniony mięsem. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności przejeżdżało tamtędy auto, w którym jechała trójka lekarzy. To oni udzielili jej pierwszej, fachowej pomocy. Ofiarę na sygnale przewieziono do szpitala w Krośnie. - Zrobiliśmy, co w naszej mocy. Reszta w rękach Opatrzności - skwitował dr Bronisław Gorczyca, który przyjmował nieprzytomną Justynę.
Jedna z pielęgniarek szepnęła do bladej jak ściana matki dziewczyny: „Niech pani da na mszę, bo tu człowiek już nic nie pomoże”. Justyna, u której stwierdzono stłuczenie pnia mózgu, przez 20 dni była w śpiączce, o krok od śmierci klinicznej. Tak mówili specjaliści. Odzyskała przytomność niespodziewanie, w nocy z 28 na 29 stycznia 2000 r. Po kolejnych trzech tygodniach wróciła do domu. W Korczynie mieszka do dzisiaj.
Watykańska Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych po wnikliwych badaniach zespołu lekarskiego uznała, że Justyna Zych wyzdrowiała dzięki modlitwom członków jej rodziny za wstawiennictwem bp. Józefa Pelczara, który w tamtych stronach był otoczony kultem. Dokumentacja medyczna na temat jej cudownego uzdrowienia ma objętość solidnej pracy magisterskiej. Są tam m.in. wypowiedzi lekarzy ze szpitala w Krośnie, którzy opiekowali się Justyną, oraz specjalistów z Krakowa. Zeznali oni, pod przysięgą, że ciężko chora „doszła do zdrowia dzięki Opatrzności”.
- Generalnie nie wierzę w cuda, ale przypadek Justyny, a także inne podobne, z jakimi zetknęłam się pracując przez 25 lat na oddziale intensywnej opieki medycznej wskazują, że cuda jednak się zdarzają - podkreślała w 2000 r. dr Alicja Kotiuszko ze szpitala w Krośnie.
Dr hab. Edmund Szwagrzyk, znany krakowski neurochirurg, obecnie w szpitalu św. Rafała, przyznał, że przypadek Justyny Zych „od początku do końca był niezwykły”. - W swojej praktyce lekarskiej miałem już przypadki dojścia do zdrowia po bardzo ciężkich urazach, chociaż nie było ich wiele. Niektórzy nazywają to zbiegiem okoliczności, niektórzy cudem. Faktem jest, że nie zawsze można je wytłumaczyć z czysto lekarskiego punktu widzenia - twierdzi dr Szwagrzyk.
Takie przypadki miał też prof. Antoni Dziatkowiak. - Opatrzność, natura, jakkolwiek by nie nazwać, robiła cudowne niespodzianki w postaci wyleczenia chorych w bardzo ciężkim stanie, np. po rozwarstwieniach aorty - wspomina znany kardiochirurg. - Ci ludzie leżeli nieprzytomni kilka miesięcy. Wydawało się, że nie można ich uratować. A tu nagle budzą się i dochodzą do zdrowia. Jeden z takich pacjentów został później dyrektorem dużego przedsiębiorstwa w Krakowie.
***
„Księgi cudów” ma choćby klasztor na Jasnej Górze. Zawierają 1500 zapisów. Sporo tego typu przypadków jest też opisanych w księgach przechowywanych w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. I jedne, i drugie nigdy do tej pory nie były przedmiotem badań naukowych. Ojcowie paulini tłumaczą to tym, że Jasna Góra jest przede wszystkim miejscem nawróceń, a „cuda mieszają się tu z nadzwyczajnymi łaskami”. Oba pojęcia często są traktowane przez wiernych zamiennie. Tymczasem nie są one tożsame. „Nadzwyczajna łaska” to wyjście z ciężkiej choroby, ale przy pomocy lekarzy. „Cud” to nagłe uzdrowienie z choroby, wobec której lekarze, z całą ich medyczną wiedzą, są bezradni. W taki sposób definiują te pojęcia teologowie.