Nie wszystko, co czytasz i co oglądasz w internecie, jest prawdą. Można nawet powiedzieć, że coraz więcej nie jest. W ostatnich tygodniach mnożą się przykłady nieprawdziwych informacji, które rozprzestrzeniają się w sieci i zyskują globalny rozgłos. Potrzeba godzin, a czasem nawet dni lub tygodni, by ktoś skutecznie taką nieprawdę zdemaskował i dotarł ze swoim dementi do opinii publicznej.
Przykłady z ostatnich dni to histeria wokół Niebieskiego Wieloryba, nieprawdziwa informacja o śmierci Tiny Turner czy sfałszowane zdjęcie nagiego demonstranta z flagą Białorusi zrobione rzekomo podczas niedawnych zamieszek w Mińsku.
Teoretycy nowych mediów używają wobec takich przekłamań terminu „fake news”, który oznacza fałszywe lub sfingowane wiadomości.
Każda z wymienionych informacji miała inny zasięg i długotrwałość oddziaływania, każda z nich miała też inny stopień szkodliwości. Łączy je jedno: dotarły do wielomilionowej rzeszy odbiorców, a przede wszystkim były bezkrytycznie powtarzane po niewiarygodnych źródłach.
Wielu z czytających te słowa korzysta z mediów społecznościowych, wielu też rozsyła różne materiały do znajomych, którzy rozpowszechniają je dalej. Można więc powiedzieć, że kolporterami tych fałszywych i szkodliwych informacji jesteśmy my wszyscy.
Niekiedy zdarza się tak, że fałszywe informacje przedostają się później do tzw. poważnych mediów, czyli do prasy opinii, do serwisów informacyjnych rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych. Jeśli kłamliwą informację powieli na przykład znany brytyjski dziennik lub duża amerykańska stacja telewizyjna, fałszywka w ciągu paru godzin będzie obecna już w większości światowych mediów i zyska rangę prawdy. Będzie wtedy cytowana przez polityków, nauczycieli, autorytety z różnych dziedzin, przez miliony zwykłych Kowalskich.
Tak będzie aż do chwili, gdy ktoś sprawdzi sensację i ogłosi ją jako nieprawdę. Oczywiście ta demaskacja nie dotrze już do wszystkich, którzy uwierzyli w kłamliwą wiadomość.
W większości tradycyjnych środków przekazu nie ma już osób sprawdzających prawdziwość publikowanych informacji. W takim przypadku cała odpowiedzialność spada na autora informacji, który ma obowiązek sprawdzić jej treść i jej pochodzenie. Tempo pracy jest tak duże, a konkurencja ze strony internetu tak silna, że oczywiście nie każdy ma czas i energię na weryfikację newsa.
Póki to się nie stanie, każdy odbiorca informacji powinien na własną rękę sprawdzać to, co czyta lub ogląda. Dzięki kilku prostym procedurom nie musimy być wcale bezbronni wobec fake news.
Przede wszystkim trzeba sprawdzać źródła - jeśli źródło informacji nie jest znanym medium o dobrej opinii, informacja jest niepewna. W przypadku zdjęć powinniśmy sprawdzać autora lub agencję fotograficzną podpisane przy obrazie. Jeśli okaże się, że źródło nie jest podane lub po sprawdzeniu okaże się mało wiarygodne (może być na przykład tabloidem, plotkarską stroną internetową lub stroną rozpowszechniającą memy albo dowcipy), powstrzymujemy się przed rozsyłaniem informacji dalej.
Nie są to narzędzia stuprocentowo skuteczne, ale pomagające chociaż ograniczyć skalę dezinformacji w sieci.