Nie ma przepisu, jak zostać Ślązaczką
Kamila Ptaszyńska-Matloch ma 30 lat i mieszka w Kaczycach w gminie Zebrzydowice. W 2005 roku zdobyła drugą nagrodę w konkursie „Po naszymu, czyli po śląsku”. W tym roku wygrała też konkurs „Europa od kuchni”.
Ks. Świeży ma w Cieszynie ulicę swojego imienia. A pani po tej starce nosi strój cieszyński?
Świeżanki, bo tak się na nie mówiło, były drobnej kości. Musiałam ten strój nieco tuningować, jakbyśmy powiedzieli współcześnie, czyli przerobić.
Lubi pani w nim paradować?
Lubię, bo to część mojej rodziny i mojej historii.
Mówi pani z prędkością niemal karabinu maszynowego, ze swadą i miłością. Gwara cieszyńska jest pani mową najpierwszą?
Mama, Teresa, jest stąd, jest „stela”, jak mówimy na ziemi cieszyńskiej. Tata, Krzysztof, przyjechał z Mazur za robotą do Jastrzębia-Zdroju. Mieszkał w hotelu robotniczym i pracował w kopalni. Tata jest werbusem. Nikt w rodzinie inaczej o nim nie mówił, a on się za to nie obrażał. W Zebrzydowicach, na „Wionkach”, czyli na imprezie w noc świętojańską, dojrzał długie włosy mamy. Zaprosił ją do tańca i tak to się zaczęło.
Dziadkowie nie mieli nic przeciw?
Na Mazurach rodzina taty miała duże gospodarstwo, więc był nauczony tej roboty. Starzyki bardzo go chwalili. Choć mama przikludziła sobie werbusa, to robota mu się w rękach paliła. Odkąd pamiętam, mama w domu zawsze godała po naszymu, a tata mówił czysto po polsku. Nas była trójka i żoden z nos tego taty mówienia nie werbnął.
Tata nie próbował was zmieniać?
Nie powiedział mamie złego słowa, że ma nas uczyć tak czy owak. On, dziś, po tych trzydziestu latach, jak tu mieszka, nauczył się trochę godać. Śmiejemy się, bo to wygląda tak: „Tereska, podaj mi, proszę cię, tę taszkę”. Gwara mamy była tak silna, że wszyscy się z nią utożsamiali.
Mama namówiła panią do udziału w konkursie „Po naszymu, czyli po śląsku”?
Mówi o mnie, że jestem wszelejakimi maściami mazano, czyli że jestem wszędobylska, wszędzie mnie pełno i wszędzie dam sobie radę, to powinnam spróbować.
W roku 2005 została pani wicemistrzynią śląskiej godki, jedną z najmłodszych laureatek tego konkursu w kategorii dorosłych. Miała pani 20 lat i studiowała prawo. Jak dalej potoczyło się życie?
Wtedy jeszcze byłam swobodno, czyli wolna, a teraz mom dwójkę dziecek i męża Ślązaka z Cieszyna, ale on mniej godo. Jak syn nie chce jeść, to mówię, żeby nie był taki wybrzyrzyczny, czyli wybredny. Syn zrozumie, a mąż - nie.
O prawie też da się mówić w gwarze?
Prawa nie polubiłam. Ojcowie nasi tak zdecydowali, że dziołchy mają być wysztudirowane, a mój brat zostanie na gospodarce i jej się poświęci. Marzyłam o aktorstwie albo o dziennikarstwie i żałuję, że o te marzenia nie zawalczyłam mocniej. Zawsze angażowałam się w kółku teatralnym. Lubię pisać, a teraz piszę głównie w gwarze śląskiej.
Pani sceną są teraz szkoły, przedszkola, kluby, gdzie propaguje pani gwarę i przekonuje, że pielęgnowanie mowy śląskiej jest powinnością. Dlaczego dla pani jest to ważne?
Trzeba wiedzieć, skąd są nasze korzenie i skąd jest nasze wychowanie. Powtarzam uczniom, że pewnie będą wkrótce mówić po angielsku, niemiecku, ale nie wolno im zapominać, czym jest gwara. Człowiek wkłada tę swoją mowę do kapsy i idzie z nią w świat. Mam takie wewnętrzne przekonanie, że powinnam o tym mówić, choćby ta nagroda w konkursie „Po naszymu…” mnie do tego zobowiązuje. Poza tym sprawia mi to przyjemność.
Jak zareagowali mieszkańcy na pani sukces w konkursie „Po naszymu…”?
Zaczepiali mnie na ulicy i pytali, jak tego dokonałam. Na to nie ma przepisu - wyjaśniałam. Nie da się nauczyć tekstu i go wyrecytować słowo w słowo przed jury. To musi wypłynąć z serca, z przeszłości. Trzeba pokazać swoją swadę i wiarę w tę ziemię, w jej mieszkańców. Trzeba być sobą.
A co dla pani znaczy „stela”?
Pochodzę stela, czyli ze Śląska Cieszyńskiego, stąd jest mój strój, moja mowa i tradycje, w których wyrastałam. Stela, czyli z tego miejsca, gdzie jest nas większość, która rozumie, co to słowo znaczy. Jak pojadę do Katowic, to już tak nie będzie. Tu wszędzie jest Górny Śląsk, ale my są tu, w Cieszynie, cesaroki, a w Katowicach są prusoki.
Kiedy była pani na studiach w Katowicach, to jak mówiła?
Gdy mama dzwoniła do mnie, to musiałam mówić po polsku, żeby mnie nie wzięli za niewykłształciucha. Czułam się wtedy tak, jakbym ocyganiła najbliższą osobę i zachowywała wbrew swojej naturze.