Jakub Kot zapowiadał się na świetnego skoczka, skończył dwa kierunki studiów i... wylądował w hotelowej recepcji.
Uniwersjada to dla Pana zwieńczenie kariery?
Chciałoby się jeszcze powalczyć, ale taka jest rzeczywistość. Na pewno na uniwersjadzie już nie będę, bo będę za stary. A czy zwieńczenie? Pewnie tak to wyjdzie, że będzie to moje zakończenie. Ale fajne.
Jestem magistrem po dwóch kierunkach, a wylądowałem w recepcji. Życie” - Jakub Kot skoczek narciarski
Jest Pan człowiekiem mocno zajętym, oprócz skoków także pracuje Pan zawodowo i studiuje. Pewnie nie było łatwo wykroić dwa tygodnie na uniwersjadę.
Wziąłem wolne w hotelu, gdzie pracuję i zaraz po powrocie muszę się stawić, żeby wyrobić swój etat. Na stoku też musieli to zaakceptować. Jestem dobrze traktowany w tych miejscach, gdzie pracuję, czy dorabiam. Doceniam to, bo szefowie pomagają mi w takich chwilach.
Skoki to nie dziś dla Pana nie zawód, a pasja.
Tak to muszę traktować. Mam dużo zajęć dookoła, a skoki są dodatkiem. Fajnym, ale tylko dodatkiem. Żeby być na najwyższym poziomie nie można tego tak traktować, bo wszyscy idą do przodu.
Razem z bratem zaczynaliście jako narciarze alpejscy. To skąd się wzięli bracia Kotowie w skokach?
Jesteśmy ze sportowej rodziny, zresztą moja mama też była na uniwersjadzie jako narciarka alpejska. Tata też trenował z hokeistami, czy skoczkami. Moi dziadkowie byli na AWF w Krakowie, a my z Maćkiem jesteśmy już trzecim pokoleniem na tej uczelni. Razem trenowaliśmy narciarstwo alpejskie, nawet były jakieś drobne sukcesy, ale przyszedł czas, gdy wyskoczył Adam Małysz. Kolega z klasy nas namówił i poszliśmy na skocznię.
Nie byłoby Kuby i Maćka Kotów w skokach, gdyby nie Adam Małysz?
Tak, jednego dnia wybraliśmy się do trenera Kazka Długopolskiego na skocznię, on znalazł nam jakieś narty, najpierw zjechaliśmy spod progu, a później były pierwsze skoki. Gdyby nie Adam i ten kolega, który nas namówił, to na pewno nie bylibyśmy skoczkami. Nie tylko my, przecież całe pokolenie Lotos Cup, czyli Dawid Kubacki, czy Jasiek Ziobro, wyrosło na małyszomanii.
Zmiana narciarstwa alpejskiego na skoki to była łatwa decyzja?
Nie, ale narciarstwo alpejskie to jest bardzo drogi sport, a nas przecież było dwóch z Maćkiem, więc rodzice wszystko musieli płacić razy dwa. Wydatki były bardzo duże, a nasze przejście na skoki troszkę ratowało rodziców, bo tam dostaliśmy z klubu jakiś sprzęt.
Wy zaczęliście skakać dzięki Małyszowi, może ktoś kiedyś zacznie np. dzięki Maćkowi Kotowi?
Taką mam nadzieję. Dzisiejsi młodzi skoczkowie na pewno wiedzą, kto to jest Adam, ale nie traktują go tak, jak ja. Dla mnie to jest po prostu wzór do naśladowania. Czasem patrzę sobie na jego skoki na youtubie. Zawsze będę pokoleniem wychowanym na małyszomanii. Teraz młodych zawodników pewnie mobilizuje Kamil Stoch i wszyscy chcą skakać jak on. Będzie, a może już jest stochomania. Ale liczę, że Maciek też się przyczynia do popularności skoków i nie jest tylko Kamil, ale i Maciek czy Piotrek Żyła.
Goście hotelowi widzą w recepcjoniście hotelu Jakuba Kota?
Różnie. Przyjeżdżają ludzie z całej Polski, ja tam siedzę w ładnej koszuli i spodniach od garnituru, więc inaczej się prezentuję. Ale zdarzają się sytuacje, gdy ktoś zagada, albo poprosi o przekazanie gratulacji dla brata. Czasem sobie myślę, skąd oni mnie znają? Zdarzają się jakieś zdjęcia, czy autografy, ale sporadycznie.
Gdzie za pięć lat będzie Jakub Kot?
Życie nauczyło mnie, żeby nie wybiegać w przyszłość. Będąc magistrem po dwóch kierunkach studiów wylądowałem w hotelowej recepcji, ale nie narzekam. Życie. Co będzie za rok, za trzy? Chciałbym być związany ze skokami. Wiem, że gdybym był z drugiej strony, to czułbym żal, że nie ma mnie na skoczni.
Jest Pan skoczkiem, czasem ekspertem telewizyjnym, sędzią. Który z tych zawodów jest dziś najbliższy?
Każdy po trochu. Nie mogę zamknąć się tylko np. na komentowanie. Próbuję poznać skoki z każdej strony. Chciałbym być zawodnikiem i tak jak Maciek - przyjeżdżać na gotowe, skakać, udzielać wywiadów i iść odpoczywać. A ja, gdy pracuję przy organizacji, muszę przygotować wszystko przed przyjazdem skoczków, gdy Eurosport prosi, coś skomentować, czasem posędziować zawody, więc z zbieram doświadczenia z każdej strony. W sercu czuję, iż chciałbym skakać, ale tylko po to, by osiągać dobre wyniki, a nie tylko, by zjeżdżać z progu. Trzydziestka na karku, a on skacze 60 metrów. Nie, to nie.
Za kilka tygodni zostanie Pan taką. Będzie synek, czy córeczka?
Córeczka.
Czyli skoczka nie będzie, to może skoczkini?
Już postanowiliśmy, że skakać nie będzie. Gdyby był chłopak, to - oczywiście nie na siłę - ale chciałbym, żeby chociaż spróbował. Może byłby zdolniejszy, niż tata. Skoki może i są dla kobiet, ale chyba jednak w mniejszym stopniu. Swojej córeczki nie chciałbym dać do skoków. Chcielibyśmy, żeby była tenisistką. I do tego będziemy ją namawiać.
Często zdarza się Panu pogadać z bratem?
Zazwyczaj się mijamy - jak jestem w domu, to on jest na obozie. Jak wraca, to ja mam np. nockę w hotelu. Trudno nam się spotkać, bardziej wymieniamy smsy, rozmawiamy przez telefon, czy piszemy na Facebooku. Nie chcę go męczyć rozmowami o skokach. Po prostu gadamy sobie czasem jak bracia o różnych rzeczach. Czasem, jak się uda, idziemy sobie do sauny.
Maciej to czołowy skoczek świata, ale jednak teraz czegoś mu brakuje, by wskoczyć na najwyższy poziom.
To są skoki, bardzo ciekawy, ale i denerwujący sport. Sam wiem po sobie. Maciek latem był nie do pokonania, ale wiedziałem, że trudno będzie to przełożyć na zimę. I tak jest fajnie, ale nie ma tego błysku, który miał w lecie. Popatrzmy np. na Kamila - latem nie skakał najlepiej. Od Kuusamo powoli szedł do przodu, aż się wdrapał na szczyt. W skokach trzeba mieć dużo szczęścia i cierpliwości. Maciek dorasta, zbiera doświadczenia. Na pewno pomogła mu zmiana trenera. Najważniejsze, że jest w dziesiątce i może treningowo traktować kwalifikacje. Ale brakuje mu tego, co ma teraz Kamil, który nawet przy spóźnionym skoku potrafi wygrać, może nie o dziesięć punktów, ale np. o trzy, ale wygrać.
A czego Panu brakowało, by wejść na najwyższy poziom?
Pogubiłem się trochę. Cierpliwość miałem, ale zdarzały się myśli, żeby rzucić skoki. Skoro jednak bawię się do tej pory to chyba ją mam. A najważniejsze jest zamiłowanie do tego sportu.
Były myśli o rzuceniu skoków?
Oczywiście. To była moja końcówka w kadrze, kiedy wiedziałem, że mam wszystko - sponsora, trenera, serwismena, czyli wszystko, co niezbędne, by spokojnie trenować, ale nie miałem wyników. Robiłem wszystko, co mogłem, ale nie wychodziło. Później się wszystko posypało - odszedł sponsor, wypadłem z kadry i musiałem sobie radzić samemu, zarobić na życie. Nie da się nic nie robić, tylko sobie skakać popołudniami. Ale i tak dużo miałem szczęścia w życiu. Sporo osiągnąłem jako dziecko, przeżyłem piękne chwile w Lotos Cup. Gdy oglądam sobie te puchary w pokoju to mam satysfakcję, że coś osiągnąłem. Wiadomo, to nie są mistrzostwa świata, czy igrzyska olimpijskie, ale też cieszą.
W 2014 roku pojechał Pan na igrzyska, ale nie jako skoczek, a wolontariusz.
Oddałbym wszystko, żeby tam być jako zawodnik. Zgłosiłem się jako wolontariusz. Trzy tygodnie spędziłem w Rosji, poznałem sporo ludzi, podszkoliłem język i wkręciłem się mocno w świat skoków. Nie było to spełnienie marzeń, ale ważny element w moim CV.
Jest Pan spełnionym sportowcem?
Nie, na sto procent nie. Każdy sportowiec cele ma takie same, mistrzostwa świata, czy igrzyska. Ja też je miałem, chciałem walczyć o medale. Teraz też chciałbym na Pucharze Świata w Zakopanem usiąść na belce, poczuć doping wspaniałych kibiców. Niestety, nie jestem spełniony i pewnie te marzenia będę musiał schować do kieszeni. Ale trochę udało się zwiedzić świata, pojeździć, więc nie mogę narzekać.
Rozmawiał w Ałmatach Paweł Hochstim