Nawet krew ofiary na dłoniach go nie paliła. Nie zmył jej. Zeskrobał
Odgrażał się, iż jeżeli mu ktoś zaszura, to... W tym miejscu zrobił gest pokazujący użycie sztyletu.
Akta tej sprawy otwiera krótka milicyjna notatka. Jest 27 grudnia 1948 roku.
W miejscowości Lotyń w powiecie szczecineckim przy głównej drodze w kałuży krwi znaleziono zwłoki mężczyzny. Leżał twarzą do ziemi.
W dłoni miał niezapalonego jeszcze papierosa. Niebieską koszulę na piersi pokrywała wielka czerwona plama. W kieszeni ofiary mundurowi znaleźli dokumenty. Józef H. miał 39 lat. Razem z portfelem schował flaszkę wódki „Poznańska gorzka”, cukierka i zapałki.
Na miejsce przyjechał lekarz. Ocenił, że Józef H. stracił około trzech litrów krwi. Na piersi miał ranę od pchnięcia nożem. Głęboką na 10 centymetrów. Nie było wątpliwości, że zginął od ciosu nożem. Trzeba było tylko znaleźć sprawcę.
Tego samego dnia, jeszcze przed południem, milicjanci przesłuchali 21-letniego Jana U. Zeznał on, że poprzedniego wieczoru, 26 grudnia, około godz. 23 z kolegą Stefanem, jego żoną i bratem wybrali się na zabawę do sali wiejskiej w Lotyniu. Po kilku kieliszkach wódki i kilku tańcach poszedł do bufetu po piwo.
Tam zaczepił go mężczyzna. – Wyciągnął nóż z kieszeni i powiedział: „ty kur... twoja mać, co ty tutaj szukasz?!”. Odpowiedziałem, że przecież jest zabawa. Osobnik ten zamierzył się i chciał mnie uderzyć tym nożem, ja rękę przeciwnikowi odbiłem, to on mnie lewą w zęby uderzył – opisywał. Jan z rodziną zrezygnowali z dalszej zabawy. Dzień później dowiedzieli się o odnalezionych zwłokach.
Śledczy mieli ręce pełne roboty. Uczestników wiejskiej zabawy było wielu, podobnie, jak wiele było wychylonych kieliszków. Procenty wpłynęły nie tylko na pamięć i odbiór rzeczywistości. Podczas zabawy doszło do szarpaniny między innymi jej uczestnikami, co tworzyło nowe wątki i zawiłości w śledztwie.
Aż do przesłuchania – a było to już w styczniu 1949 roku – 24-letni Tadeusz P. 26 grudnia około godz. 17 spotkał swojego kolegę, Stanisława K. i jego brata Zygmunta K. Zapytał, czy idą na potańcówkę. Zygmunt odparł, że jeszcze za wcześnie, że w sali jeszcze są jasełka.
KLIKNIJ>>> Interesuje Cię historia regionu? Poznaj historię Pomorza pisaną zbrodnią
– Po czym oświadczył, że dzisiaj pije i się bawi, a w razie jak ktoś zaszura, to – i pokazał mi bagnet, który miał w pochwie na pasku pod marynarką. Taki, jak nosili za okupacji Hitlerjugend – opisywał. Pamiętał też, że Zygmunt K. przyszedł na imprezę już pijany i że wdał się z kimś w awanturę.
19-letni zaledwie Zygmunt K. już na pierwszym przesłuchaniu przyznał się, że zabił nieznanego mu człowieka.
– Przed zabawą na świetlicy wypiliśmy z kolegami i bratem 3/4 litra wódki. Potem, już przy stoliku, kolejne 3/4 litra. Piliśmy we czwórkę – opisywał.
Po pewnym czasie został przy stoliku tylko ze znajomą, Heleną.
– Wówczas przysiadł się jakiś starszy mężczyzna. Zwróciłem mu uwagę, że tu miejsca są zajęte. Odpowiedział mi, że mnie zastrzeli. Kłóciliśmy się, ale potem się rozeszliśmy – tłumaczył. Po chwili wyszedł przed świetlicę. Nie pamiętał jednak, czy wyszedł pierwszy, czy za starszym mężczyzną.
Spotkali się przy ulicy. – Powiedział, że mnie zastrzeli. Posłyszałem jakiś szmer. Niewiele namyślając się i myśląc, że ten osobnik chce mnie zabić, wyjąłem fiński nóż z pochwy i uderzyłem osobnika, który natychmiast upadł na ziemię – wyjaśnił.
Przenocował u znajomych. - Gdy się obudziłem, spostrzegłem, że lewa ręka jest zakrwawiona i nóż również. Wytarłem rękę, a nóż usiłowałem porąbać siekierą. Tylko się zgiął, więc wyrzuciłem go w zarośla. Zaznaczam, że na zabawach nie brałem udziału w bójkach. Sam nie wiem, co mi się stało... – zakończył.
„Wyjaśnienia oskarżonego K. są wykrętne, niepotwierdzone przez świadków” – w uzasadnieniu aktu oskarżenia przekonywał podprokurator Sipowicz. Zaznaczył, że K. już przed wiejską zabawą odgrażał się, że wyrządzi komuś krzywdę.
Rozprawa w Sądzie Okręgowym w Koszalinie odbyła się 7 marca 1949 roku. Zygmunt K. do winy się przyznał, jednak zmienił nieco zeznania. Twierdził, że był na tyle pijany, że samego momentu zabójstwa nie pamięta. – Nawet momentu uderzenia – zarzekał się.
Wyrok zapadł w dniu rozprawy. Zygmunt K. został uznany za winnego zbrodni zabójstwa i skazany na 12 lat więzienia. Został też pozbawiony praw politycznych i obywatelskich na trzy lata.
W uzasadnieniu wyroku sędziowie podkreślili, że zmiana linii obrony i zasłanianie się niepamięcią nie zasługują na wiarę. „Jego zachowanie bezpośrednio przed czynem i po nim wskazuje, że zdawał on sobie sprawę z tego, co czyni. Świadek Helena S. zeznała, że (...) przy stole mówił zupełnie do rzeczy. (...) jak wychodził z sali, szedł prosto i nie zataczał się. Tak samo po czynie, był zupełnie przytomny, rozmawiał ze świadkiem M. i swoim bratem.”
Sędziowie odnieśli się też do wniosku obrońcy, by uznać, że oskarżony działał w warunkach silnego wzburzenia. Ich zdaniem nic nie mogło spowodować silnego wzburzenia. Jedyne obraźliwe słowo, które padło podczas wymiany zdań między oskarżonym a jego ofiarą, brzmiało „parobek”. Tak Józef H. nazwał Zygmunta K.
Jedyną okolicznością łagodzącą był młody wiek zabójcy. Tych „na niekorzyść” było więcej. „Bójki z użyciem niebezpiecznych narzędzi są na zabawach wiejskich nagminne i z tych względów zasada prewencji ogólnej nakazuje tego rodzaju czyny karać z całą surowością” – przekonywali sędziowie. Podkreślili też, że po zadaniu ciosu 19-latek nie zainteresował się losem ofiary, a rankiem następnego dnia, kiedy zauważył krew na dłoni, po prostu – jak przyznał - ją zeskrobał. Nie wykazał też najmniejszej skruchy.
Prokuratura złożyła apelację od wyroku. „Przewód sądowy niezbicie ustalił, że oskarżony jest jednostką aspołeczną, wysoce niebezpieczną dla otoczenia (...). Nawet śmierć niewinnego, wartościowego człowieka, który w niczym poważnym K. się nie przeciwstawił, nie wywarła na nim najmniejszego wrażenia i nie spowodowała żadnego wstrząsu (...). Nawet krew ofiary na dłoniach na tyle go nie paliła, aby potrudził się ją zmyć” – argumentował prokurator, żądając dla 19-latka kary śmierci lub dożywocia.
W sierpniu 1949 roku Sąd Apelacyjny w Gdańsku podtrzymał wyrok koszalińskiego sądu.
W 1954 roku Zygmunt K. wystosował prośbę do Rady Państwa. Prosił o prawo łaski i zwolnienie go z reszty kary. Zaznaczył, że przestępstwo wykluczyło go z życia „na wolności rozkwitu Ojczyzny – Polski Ludowej, by służyć jej swą młodą soczystą siłą”.
Prośba po zaledwie pięciu latach odsiadki pozostawiona została bez biegu.