Nasze kulawe prawo
Ranny dziki koziołek nie doczekał się ratunku. Ośrodek rehabilitacji zwierząt w Racławicach zaproponował, żeby ranne zwierzę po prostu zastrzelić.
Szłyśmy przez zagajnik. Obok ścieżki leżała młoda sarna. Na nasz widok podźwignęła się i próbowała uciekać. Od razu zauważyłyśmy, że coś z nią jest nie tak - mówi kobieta, która wybrała się ze znajomą na spacer.
Zwierzę wpadło do potoku. Kobiety wyciągnęły je z wody, a wtedy okazało się, że to mały koziołek. Miał uciętą nogę tuż nad kopytkiem, które wisiało na samej skórze. Zwierzę prawdopodobnie wyrwało się z wnyków. Był duży mróz, kobiety zaniosły koziołka do stajni i próbowały zorganizować pomoc.
Rzecz zdarzyła się w Maciejowie na terenie gminy Słaboszów w Małopolsce.
Tak się składa, że podobne przypadki zazwyczaj dzieją się w weekend albo w nocy. Tym razem to było Święto Trzech Króli. Na terenie gminy jest tylko jeden gabinet weterynaryjny. Kobieta od razu zatelefonowała do lekarza, ale usłyszała, że wyjechał i wróci dopiero po weekendzie. Za radą inspektorki Krakowskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, powiadomiła Powiatowe Centrum Zarządzania Kryzysowego w Miechowie i poprosiła o wezwanie lekarza, który pomoże cierpiącemu koziołkowi.
Mirosław Gręda z Centrum Zarządzania Kryzysowego Starostwa Powiatowego w Miechowie zawiadomił pracownika Urzędu Gminy w Słaboszowie i Powiatową Inspekcję Weterynarii w Miechowie.
Okazało się, że inspekcja... nie ma uprawnień, aby wydać lekarzowi weterynarii polecenie wyjazdu i udzielenia pomocy rannemu zwierzęciu. A także, że nadzór nad gospodarką zwierząt prowadzą koła łowieckie i w tym przypadku trzeba się kontaktować z łowczym koła na tym terenie.
Mirosław Gręda przez policję próbował do niego dotrzeć. Na miejscu pojawili się tylko funkcjonariusze z posterunku w Racławicach.
- Bardzo starali się pomóc. Przez ponad dwie godziny telefonowali i przekazywali nam namiary do kolejnych lekarzy weterynarii, którzy albo nie odbierali telefonu, albo odmawiali przyjazdu - opowiada nasza informatorka. - Prosiłam, żeby przynajmniej podali zwierzęciu środek przeciwbólowy, deklarowałam pokrycie kosztów, nikt nie pomógł - mówi z rozgoryczeniem kobieta i dodaje, że jeden z nich powiedział, że leczy zwierzęta gospodarskie, na dzikich się nie zna.
Myśliwi? Mogą zastrzelić!
- Inspektorka KTOZ poradziła mi kontakt z ośrodkiem rehabilitacji zwierząt w Racławicach. Człowiek, który odebrał telefon powiedział, że może przyjechać z myśliwym, który zastrzeli kozła - opowiada jedna z kobiet. - Oniemiałam. Spodziewałam się, że przyślą lekarza, który oceni stan zwierzęcia i podejmie stosowne kroki - dodaje.
Nikt nie chciał pomóc rannemu koziołkowi. Nie przeżył wypadku
Zrobiło się już bardzo późno, zwierzę cierpiało. To kolejny przykład, że w kwestii pomocy rannym zwierzętom łownym panuje niemoc, brakuje jasnych procedur, a policjanci, którzy usiłują coś zrobić, odbijają się od ściany.
Znów żadne służby nie były w stanie skutecznie pomóc ciężko rannemu zwierzęciu, znów zwykły człowiek, który nie umie przejść obojętnie obok cierpienia żywej istoty, musiał radzić sobie sam.
Niczyj problem
Na drugi dzień kobieta zawiozła koziołka swoim samochodem do Krakowa, do gabinetu weterynaryjnego, specjalizującego się w pomocy dzikim zwierzętom.
Karolina Ptak robi to charytatywnie. Lekarze orzekli, że jest szansa na uratowanie zwierzęcia, zdecydowali się na operację, ale niestety koziołek nie wybudził się z narkozy.
Zgodnie z art. 2 prawa łowieckiego „zwierzęta łowne w stanie wolnym, jako dobro ogólnonarodowe, stanowią własność Skarbu Państwa” i mogą być „pozyskiwane”, czyli zabijane przez myśliwych, w ramach „gospodarki łowieckiej”.
Kiedy jednak to „dobro ogólnonarodowe” jest ranne, wymaga pomocy, niekoniecznie takiej, która polega na dobiciu zwierzęcia, to problem staje się jakby trochę bezpański.
Już po fakcie zapytałam, jak w gminie Słaboszów jest rozwiązana kwestia pomocy rannym zwierzętom łownym, kto zajmuje się tym, gdy urząd gminy jest zamknięty?
Gmina odpowiedziała, że zgodnie z ustawą o ochronie zwierząt i programem opieki nad zwierzętami bezdomnymi oraz zapobieganiu bezdomności zwierząt, zapewnia na swoim terenie całodobową opiekę weterynaryjną w przypadkach zdarzeń drogowych z udziałem zwierząt. Ma podpisaną umowę z miejscowym lekarzem weterynarii na doraźną pomoc i z firmą, która wyłapuje i zapewnia opiekę bezdomnym zwierzętom.
„Powyższe przypadki nie obejmują ochrony zwierząt łownych przebywających w swoim naturalnym środowisku” - twierdzą urzędnicy. Według nich pomoc rannym zwierzętom łownym nie należy do obowiązków gminy.
Kto więc powinien pomóc rannemu zwierzęciu?
Mariola Mroczka z Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Krakowie przyznaje, że przepisy nie wskazują wprost, kto ma obowiązek udzielać pomocy rannym dzikim zwierzętom i dostarczać je do ośrodków rehabilitacji zwierząt. Tylko w przypadkach związanych z wypadkami komunikacyjnymi przepisy precyzyjnie wskazują , że to prowadzący pojazd, który potrącił zwierzę, ma obowiązek mu pomóc, a jeśli trzeba je uśmiercić - powinien zawiadomić jedną z uprawnionych służb: lekarza weterynarii, policję, straż miejską lub gminną, członka PZŁ, pracownika Służby Leśnej lub Służby Parków Narodowych.
Przedstawicielka RDOŚ, wbrew twierdzeniom urzędników ze Słaboszowa wyjaśnia, że zgodnie z ustawą o samorządzie gminnym do zadań własnych gminy należą również sprawy ochrony przyrody, a więc i „udzielanie pomocy dzikim zwierzętom przebywającym na terenie gminy, w szczególności poprzez zorganizowanie akcji ratunkowych lub zapewnienie transportu zwierząt do ośrodków rehabilitacji zwierząt”.
Ministerstwo Środowiska też wskazuje, że to zadanie samorządu. Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska może dofinansować z własnych środków budżetowych leczenie i rehabilitację zwierząt w ośrodkach.
Rzeczywistość skrzeczy
Przepisy sobie, a rzeczywistość skrzeczy. Na miejsce jako pierwsi i często jedyni docierają policjanci albo strażnicy gminni i są bezsilni, jeśli gmina uważa, że pomoc dzikim zwierzętom to nie jej sprawa.
Policja i powiatowe centra zarządzania kryzysowego powinny mieć listę z numerami telefonów lekarzy i ośrodków rehabilitacji zwierząt, świadczących usługi dla poszczególnych gmin. Tylko lekarz może ocenić, czy zwierzę można ratować, czy trzeba uśmiercić.
Są gminy, które mają podpisaną umowę z lekarzem weterynarii i ośrodkiem rehabilitacji dzikich zwierząt i takie, które uważają, że to nie ich problem.
Brakuje empatii
Czasem brakuje zwykłej empatii. W lecie pisałam o sarnie potrąconej przez samochód w gminie Świątniki Górne. Zwierzę dziesięć godzin konało w 30-stopniowym upale, mimo że mieszkaniec kilkakrotnie alarmował wszelkie możliwe służby, a urzędnik gminy przekazał sprawę firmie, która powinna pomóc zwierzęciu. Firma nie pojawiła się.
Lekarza weterynarii wysłano dopiero po mojej interwencji u rzecznika małopolskiej policji, ale sarna już była w takim stanie, że trzeba było ją poddać eutanazji. Po tamtym zdarzeniu zobowiązano pracownika gminy, by za każdym razem osobiście sprawdził na miejscu, czy wezwane służby udzieliły zwierzęciu pomocy.
Nasza interwencja w sprawie koziołka w Maciejowie spowodowała, że starosta miechowski na luty zwołał naradę z udziałem powiatowego lekarza weterynarii, przedstawicieli gmin, Nadleśnictwa Miechów, starostwa, policji, na której mają opracować procedury postępowania w przypadku znalezienia rannego dzikiego zwierzęcia. Lepiej późno niż wcale.