NASZE KRESY. 17 września 1939. To był początek kresowej tragedii. Relacje Lubuszan
17 września oddziały Armii Czerwonej przekroczyły granice II Rzeczpospolitej. Do ataku na Polskę Stalin rzucił około 620 tysięcy żołnierzy, 4,7 tysiąca czołgów i 3,3 tysiąca samolotów. II Rzeczpospolita nie miała żadnych szans, mimo rozpaczliwego bohaterstwa polskich żołnierzy opór został przełamany...Jak wspominała jedna z naszych Czytelniczek wielu Polaków było przekonanych, że „idą na Niemca”, że chcą wesprzeć polskie oddziały... Przeczytaj, jak ten dzień zapisał się w pamięci Lubuszan...
Polacy byli zaskoczeni, Niemcy wcale. Do agresji ZSRR na Polskę, którą sowieccy historycy nazywali zwycięskim pochodem Armii czerwonej, wręcz pochodem wyzwoleńczym, doszło na mocy tajnego protokołu do paktu Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia 1939 roku, ZSRR zobowiązał się do zbrojnego wystąpienia przeciw Polsce w sytuacji, gdyby III Rzesza znalazła się w stanie wojny z Polską. 3 września 1939 roku Klimient Woroszyłow nakazał podwyższenie gotowości bojowej w okręgach, które miały wziąć udział w ataku oraz rozpoczęcie tajnej mobilizacji. Stalin udarzył w chwili, gdy bylo wiadomo, że Polska jest pozostawiona samą, że to łatwy kęś do ugryzienia.
Nikt nie wiedział, że mieli przygotowany przez szpiegów wykaz ludzi, których w pierwszej kolejności trzeba aresztować lub wywieźć.
Zielonogórzanka Teresa Gładysz tak wspomina wkroczenie krasnoarmiejców do Nieświeża:
„Rosjanie z dwóch stron wkroczyli do miasta. Podenerwowani ludzie skupili się na podwórkach, tylko dzieci beztrosko bawiły się na ulicy. Wtem wjechał jakiś dziwny korowód. Na małych konikach, przy pęcinach owłosionych, siedzą jeźdźcy, nogami prawie dotykają ziemi. W brudnych, długich prawie do ziemi płaszczach (szynelach), na głowach dziwne czapki, u góry sterczący szpikulec. Koniki jadą nierówno, pojedynczo, dwójkami, czwórkami, między nimi furmanki wyładowane sprzętem i ludźmi. Dorośli mówią, że to wojsko sowieckie, w mundurach. Nie możemy uwierzyć. Porównujemy z naszymi ułanami: czyste mundury, lśniące buty, piękne rasowe konie idą czwórkami według maści, z uniesionymi łbami, jakby chciały dodać splendoru ułanom. A tu? Zbieranina jakichś obdartusów.
Przepraszam, że jestem goła, ale jestem z kołchozu
Następnego ranka Rosjanie zaczęli swoje rządy. Grabili sklepy, zajmowali domy, mieszkania, biura. Ludziom kazali przyjść do pracy, tylko kierownikami zrobili swoich. Najbardziej zainteresowani byli pochodzeniem i ewidencją ludności. Sprawdzali i zaznaczali nazwiska, porównując je z własną listą. Nikt nie wiedział, że mieli przygotowany przez szpiegów wykaz ludzi, których w pierwszej kolejności trzeba aresztować lub wywieźć. Dekorowali domy czerwonymi flagami, portretami Lenina i Stalina. Ale na razie humor nie opuszczał nieświeżan. Na rynku pojawiły się oskubane do skóry koza i kura z przywiązanymi do szyi tabliczkami z napisem: „Izwinitie, czto ja hoła, no ja iz kołchoza, kak u was pożywu, to i obrastu” (przepraszam, że jestem goła, ale jestem z kołchozu, jak u was pożyję, to obrosnę). Niestety, wkrótce żarty się skończyły.
Oficer dumnie wprowadził swoją żonę, ubraną w zrabowaną koszulę nocną jako suknię balową
Rosjanie szybko organizowali życie na zajętych terenach. W sklepach pojawiły się kartoniki z alfabetem polsko-rosyjskim. Rozpoczęli reorganizację szkolnictwa, wprowadzili obowiązującą u nich dziesięciolatkę, odpowiadającą u nas nauce od pierwszej klasy szkoły podstawowej do matury, językiem wykładowym został rosyjski. Wzięli się za wynaradawianie Polaków, urodzonym na terenie zakwalifikowanym przez nich jako Białoruś wystawiali zaświadczenia z wpisem narodowość „Białorusin”. Młodzież masowo odmawiała przyjęcia tych dokumentów. Wtedy grożono, że zostaną usunięci ze szkoły i będą musieli iść do pracy. Dewizą bolszewików było: „Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet” (kto nie pracuje, ten nie je).
Obejrzyj film „Kresy”. Zapraszamy na seans
Film "Kresy"
Kiedyś do zegarmistrza przyszedł żołnierz, przyniósł budzik i pyta, ile można zrobić z niego zegarków na rękę, pięć czy sześć. Gdy usłyszał, że nie da rady ani jednego, groził zegarmistrzowi, że go zastrzeli. Innym razem Sowieci urządzili bal, zaprosili wielu mieszkańców. Oficer dumnie wprowadził swoją żonę, ubraną w zrabowaną koszulę nocną jako suknię balową...
Józef Maciejewski, Duniłowicze
Szkoła, poczta, posterunek policji, apteka, przychodnia, kościół, synagogi... Oto Duniłowicze. Swoje włości miał tam hrabia Tyszkiewicz, właściciel połaci ziem, lasów i dwóch jezior (Świdno i Blade), które oddał w dzierżawę. - U dzierżawcy zatrudniony jako rybak był mój wujaszek Antoni Jacyno. Z tego łowienia się utrzymywał. 1 września 1939 roku przed wschodem słońca popłynęliśmy łodzią z wujaszkiem wyciągać ryby z sieci. Połów był dobry: liny, karasie, szczupaki, płocie, trochę leszczy - wymienia pan Józef. - Kiedy wujaszek wyciągnął z wody ostatnią sieć, ciocia Janka głośno zawołała z brzegu jeziora: „Tonik! Tonik!”, płacząc i lamentując.
Tak dowiedzieli się, że wybuchła wojna. A kilkanaście dni później, w niedzielę, 17 września, z ust księdza na kazaniu usłyszeli: „Mam bardzo złą wiadomość, ze wschodu grozi nam ogromne niebezpieczeństwo”. Mury kościoła zadrżały wtedy od śpiewu: „Boże, coś Polskę...”. Po południu przez Duniłowicze już sunęły czołgi, wozy krasnoarmiejców, a nazajutrz Rosjanie przejęli władzę w mieście. NKWD aresztowało Zygmunta Maciejewskiego, ale po miesiącu czasowo wypuściło. W szkole nie było już polskich nauczycieli.
Znajomy Zouman powiedział do ojca: „Wam teraz tylko się bawić”. Czy już wiedział, że szykuje się Sybir?
- Zima z 1939 na 1940 rok była bardzo surowa. Silny mróz, głęboki śnieg, drzewa owocowe wymarzły - wspomina pan Józef. - NKWD ponownie aresztowało ojca i już więcej nie wrócił. Kolejne aresztowania dotknęły księdza, burmistrza, sekretarza gminy, urzędników i niedawnych policjantów. Zostali przewiezieni do więzienia w Berezweczu, które mieściło się w podziemiach byłego klasztoru.
Tadeusz Rzeszutek, Kamionka
17 września 1939. - Niedziela, ja pasłem krowy, piękne słoneczko było - pamięta pan Tadeusz. - Z naszej łąki do zabudowań 600-700 metrów. Położyłem się, a tu samoloty błyszczą w słońcu. Ale czyje to samoloty? Chyba już rosyjskie. I wtedy właśnie, o 8.00-8.30, ojciec się zjawił. Z karabinem, w mundurze i z rowerem. Już wiedział...
- Wieczorem weszli Ruscy. Zachmurzyło się. Na gościńcu zebrali się mieszkańcy. My, dzieciaki, tam się bawili. I samochody zaczęły jechać. Tylko kierowca i komandir. Do Lachowicz. I co? Do dzisiaj to widzę: Żydzi witali Ruskich - podkreśla pan Tadeusz. Gdy weszli Rosjanie, ze sklepów zniknął towar. Ludzie od razu odczuli biedę, nędzę. - Żydzi pochowali wszystko, czym handlowali. Znajomy Zouman powiedział do ojca: „Wam teraz tylko się bawić”. Czy już wiedział, że szykuje się Sybir? - pan Tadeusz zawiesza głos.
Rzeszutkowie mieszkali już wtedy w nowym domu, podpiwniczonym, drewnianym, ale z podmurówką z kamieni, krytym blachą. Rodzinie przydzielono bieżeńców z Warszawy, czyli uciekinierów przed Niemcami, nazywali się Goskowie. - Ruscy nasyłali na nas kontrole. Trójkami chodzili, wypytywali, notowali. Data i miejsce urodzenia, jaki majątek... Po kilku dniach wracali i sprawdzali, czy to faktycznie jest - dodaje pan Tadeusz.
Zima 1939/1940 była strasznie śnieżna. I mroźna. - Żeby dojść do nas do domu, trzeba było taki kanał wyżłobić - opisuje pan Tadeusz. - Psa mieliśmy, Cienika. Jak tylko wypuściliśmy go z domu, biegł na ulicę i wył w kierunku wschodu... Czy coś przeczuwał?
Jan Zacharuk, Wołczkow
17 września 1939 weszli Rosjanie i zrobili Andrzeja Zacharuka kimś w rodzaju wójta. Miał swoją kancelarię, swojego sekretarza. - Z tamtego okresu pamiętam, jak przez Wołczkow szedł chłopak z bębnem i bum, bum, bum, bum, bum, bum, wzywał mieszkańców na mityng. I pamiętam sznur samochodów, z saniami na górze, ciągnący w Karpaty Wschodnie wycinać drzewa. Ojciec z nimi jeździł. Tam były buki, graby, dęby... - wylicza pan Jan. - No i na Sybir wywozili. Ojciec uratował przed zsyłką kilka rodzin, w tym Ukraińca, który później, już za Niemca, był komendantem policji w Mariampolu.
(...) rozległ się dziwny szum. Nie mieli pojęcia, co to za dźwięk. Ojciec wiedział, to była wojna.
Pewnego dnia w kancelarii Zacharuka zjawili się dwaj enkawudziści i zażądali 300 ludzi. Ale jak? Skąd? - Andrzej, zróbmy im tę listę, czy ktoś żyje, czy nie, byle mieli. Oni i tak już tu nie wrócą, szlag ich trafi - przekonywał sekretarz. Ale nie trafił i nazajutrz enkawudziści znów byli w Wołczkowie. - Ojciec ukrył się na strychu, a gdy sekretarz jakimś cudem wyciągnął ich na wódkę, uciekł do lasu. Chował się, do domu wrócił dopiero wtedy, jak weszli Niemcy - przyznaje pan Jan.
Zbigniew Wadas, Wołkowce
Starszy brat został powołany do wojska, trafił do pobliskiej Turylczy nad Zbruczem. Do dziś pamięta, jak zaniósł bratu worek orzechów. Powołanie, jako oficer armii austro-węgierskiej otrzymał także ojciec pana Zbigniewa. Postanowili wybrać się zatem do Turylczy, aby ojciec mógł pożegnać się z synem. Mama przygotowała wałówkę, ojciec już zaprzęgał konie, gdy rozległ się dziwny szum. Nie mieli pojęcia, co to za dźwięk. Ojciec wiedział, to była wojna.
Gdy o godz. 3.00 weszli Rosjanie, brat wraz z kolegą otrzymał rozkaz spalenia koszar. Później przekradł się do Muszkatowców, skąd odebrał go ojciec. Drugi brat trafił do Okopów św. Trójcy, czyli twierdzy nad Zbruczem. Gdy na koniu pojawił się rosyjski oficer i zaczął krzyczeć po polsku, aby uciekał, wziął nogi za pas i trafił do polskiej armii na Zachodzie.
- Nie zapomnę tego pierwszego dnia wojny - wspomina pan Zbigniew. - Najpierw był to narastający huk. Później zobaczyłem jego źródło. To był stary, zardzewiały czołg, toczył się od strony Borszczowa, a nasz dom był pierwszy. Zatrzymał się na chwilę i ruszył dalej. Za nim drugi, ale na nim powiewała już czerwona flaga, z której patrzyli Marks, Engels, Lenin i Stalin. Później rowami szli żołnierze. Zatrzymali się przy naszym domu na śniadanie. Na wodę rzucali jakieś kluchy. I nie zapomnę takiego gestu, jakim o buty uderzali śledziami, aby strząsnąć sól. Ktoś puścił famę, że Ruscy przyszli pomóc nam w wojnie z Hitlerem…
Ulokowałem biskupa i jego kapelana w moim pokoju - wspominał ksiądz. - Zaraz po nim bez przerwy nadjeżdżali wojewodowie, oficerowie, a nawet generałowie Wojska Polskiego.
Wadas odmówił wstąpienia do kołchozu, zatem odebrano rodzinie dobrą ziemię i pod uprawę dostali kamienisty pagórek. Zacisnął zęby i powiedział rodzinie, że dadzą radę. Zbyszek zaczął chodzić do rosyjskiej szkoły, ale wówczas Rosjanie nie zwracali uwagę na narodowość, wszyscy mieli być sowieckimi ludźmi. Gdy pobił się młody Polak z młodym Ukraińcem, obaj zniknęli ze wsi. Zresztą ludzie zaczęli coraz częściej „znikać”. Zniknęły rodziny dwóch sióstr ojca, bo ich mężowie byli policjantami. Trafili na Syberię. Nowi panowie mieli dokładnie rozpoznany teren, zdaniem pana Zbigniewa tzw. proszalne dziady, czyli żebracy, musieli być agentami.
- Później dowiedziałem się, że gdyby nie wkroczenie Niemców, też byśmy trafili do kibitki, pociąg był już podstawiony w Borszczowie - dodaje pan Zbigniew. - I czasem sobie myślę, że może, w kontekście wydarzeń podczas rzezi Wołyńskiej, dla nas byłoby lepiej…
Ks. Jan Nowacki, Czerniowce
Ksiadz Nowacki był prefektem i wikarym przy parafii w Czerniowcach. - W nocy z 17 na 18 września 1939 r. ktoś zadzwonił. Otwieram drzwi i wchodzi wysoki biskup, który się przedstawia jako biskup Okoniewski, ordynariusz Pelplina, pierwszy uchodźca z Polski...
- Ulokowałem biskupa i jego kapelana w moim pokoju - wspominał ksiądz. - Zaraz po nim bez przerwy nadjeżdżali wojewodowie, oficerowie, a nawet generałowie Wojska Polskiego. Proboszcz czerniowiecki choć Niemiec, ks. prałat Jan Reitmajer,mówiący świetnie po polsku i bardzo życzliwy dla Polaków, polecił mnie i reszcie wikarych zatroszczyć się o gości z Polski.
18 września ksiądz Nowacki zobaczył przez okna plebanii, że zatrzymał się obok duży samochód - kabriolet. Na tylnym siedzeniu zauważył prezydenta Ignacego Mościckiego oraz marszałka Rydza Śmigłego, których znał tylko z portretów wiszących po bokach krzyża w salach wykładowych UJ, na którym studiował. Obok kierowcy siedział oficer w mundurze podhalańskim w kapeluszu z piórkiem. „Jestem ksiądz pułkownik Humpola, kapelan pana prezydenta. Czy mógłby ksiądz znaleźć jakieś przyzwoite locum dla prezydenta i marszałka?” - zapytał.
Ksiądz zorganizował nocleg w rezydencji metropolity prawosławnego... Dla wielu Bukowińczyków karą za wspieranie rodaków były więzienia i zsyłki do kopalń Donbasu. Niektórzy wrócili dopiero w latach 50.
Wilhelm Skibiński, Bukowińczyk i zielonogórzanin, przy każdej okazji powtarza, że zaangażowanie Polaków z Bukowiny w pomoc rodakom uciekającym w 1939 roku przed Hitlerem i bolszewikami, jest jedną z niedocenianych kart nie tylko kresowej historii.
Zobacz również: Kresy - zwiastun filmu produkcji Gazety Lubuskiej: