Przestaję rozumieć, co robi z nami władza, a przecież nie należę do ludzi, którzy obwiniają PiS nawet za przysłowiowe „gradobicie i koklusz”.
Mam jednak ostatnio wrażenie, że rządzący naprawdę uważają się za lepszy sort i wprowadzają podwójne standardy: jedne dla siebie, a drugie dla motłochu. W skrócie: ból prezesa PiS jest większy niż kogokolwiek innego (łącznie z rodzinami pozostałych ofiar katastrofy smoleńskiej), więc podwładni otwierają mu niedostępne cmentarze; delegacja władz idzie pod pomnik smoleński bez masek i w nieprzepisowej odległości, bo jest służbowo; premier siada w gliwickiej restauracji tuż obok trzech innych osób, po czym jego rzecznik tłumaczy, że nie wiedział, iż łamie prawo. Myślał, że dystans 1,5 metra to zalecenie, a nie obowiązek.
Tyle mówi prawo dla władzy, a co mówi prawo dla tłumu? Prawo dla tłumu mówi, że jak się komuś nie podoba władza, to musi swoją złość wyładować na meblach w domu. Bo jeśli przyjdzie mu pójść na demonstrację pod Sąd Najwyższy albo zrobić artystyczny happening pod Sejmem - musi się liczyć z tym, że dostanie 10 tys. zł kary od sanepidu i nawet jeśli odwoła się do sądu, to i tak kara na wszelki wypadek zostanie mu z konta ściągnięta.
No cóż, trzeba przynać, że nasze władze są bystre. Po co ładować niepokornych ludzi do aresztów i narażać się na ataki Brukseli oraz zdradzieckiej opozycji, jeśli można walnąć wichrzycieli po kieszeni, aż im się buntować odechce.
Nie wiem, jak Państwa, ale mnie stale jeszcze dziwi, że komuś może w demokratycznym państwie bardziej zależeć na rządzeniu zastraszonym tłumem, niż świadomym swych praw społeczeństwem.