Nastolatek w sowieckim obozie
Leszek Masłowski jest jednym z niewielu żyjących sybiraków. W lutym 1945 roku został deportowany do łagrów. Wspomnienia zawarł w książce "Zraniona młodość".
Leszek Masłowski jest mieszkańcem Chełmży. Ma 88 lat. Swoimi wspomnieniami z deportacji dzieli się w książce oraz podczas spotkań w regionie. Rok 1945 był dla niego traumatyczny.
- Chciałem podjąć pracę w piekarni kiedy miałem 17 lat. Gdy szedłem z kolegą przepustkę do pracy, zatrzymało nas dwóch rosyjskich żołnierzy. Zaprowadzili do magistratu. Wchodziliśmy pojedynczo do pokoju. Tam poczułem lufę broni na moich plecach. Rozebrali mnie i przeszukali, wypytali o kolegów - wspomina Leszek Masłowski.
Pan Leszek, podobnie wielu innych mieszkańców Chełmży trafił do celi pod ratuszem. Kolejnego dnia ustawiono aresztowanych na placu przed strażą. Stąd wyruszyli w tygodniową wędrówkę do Ciechanowa.
- Przed Golubiem był taki duży majątek. Było sporo miejsca, więc to były najlepsze warunki w jakich spałem podczas deportacji. W samym mieście kobieta chciała nam pomóc, dając kromki chleba. Przejęli je żołnierze. Głód był tak silny, że jedną mu wyrwałem i uciekłem w tłum - mówi Leszek Masłowski. - Podczas drogi do Ciechanowa spaliśmy najczęściej w oborach, stajniach i dużych piwnicach na cemencie. W jednym z majątków wepchnięto nas do piwnicy bez okien, za to z betonową podłogą i mnóstwem szczurów. Było nas tylu, że o siedzeniu mogliśmy tylko pomarzyć, o spaniu nie wspominając.
Z Ciechanowa zesłańcy w dalszą podróż ruszyli pociągiem, w bydlęcych wagonach. Głód, pragnienie, brud, choroby, śmierć - to była ich codzienność. - Załadowano nas pod koniec lutego 1945 r., a zajechaliśmy na miejsce w połowie marca 1945 r. Mróz był potworny. W nieogrzewanym wagonie sufit i ściany białe.
Ludzie nie wytrzymywali zimna i masowo umierali. Kładliśmy ich obok dziury klozetowej - wspomina sybirak.
Panu Leszkowi ze względu na chorobę udało się dostać do wagonu osobowego. Mimo złego stanu zdrowia, pomagał kobiecie, która kilka godzin wcześniej urodziła dziecko. Pociąg zatrzymał się w mieście Szatura, ok. 200 km za Moskwą. Tu zesłańcy przesiedli się do pociągu wąskotorowego z wagonami do przewozu torfu. Dojechali nim do obozu Siewierna Griwa.
- Wprowadzono nas do baraku z podłogą i piecem z cegieł. Tłok zrobił się taki, że o położeniu się nie mogło być mowy. Najsłabsi opierali się o towarzyszy niedoli, żeby jakoś przetrwać. I tak zaczęło się moje obozowe życie. Jak ludzie rozgrzewali się przy ciepłym piecu po długiej podróży, zaczynali słabnąć i umierać jeden po drugim. Wśród nas był katolicki ksiądz - Niemiec, który nieomal nie nadążał z ostatnim namaszczeniem. Ludzie umierali stojąc - pisze w swojej książce pan Leszek.
Warunki w obozie były straszne. Czekała też ciężka praca.
- Na początku w dzień wywoziłem fekalia, a w nocy kapo kazał wozić trupy. Byłem wyczerpany. Chciałem umrzeć.
- Trafiłem do szpitala. Mówili, że to umieralnia. Po wyjściu zajmowałem się nocnym transportem trupów i wrzucaniem ich do wykopanego dołu. Trupowozem byłem 2 miesiące. Pochowałem ok. 300 zwłok. Pamiętam maleńkie dziecko owinięte w szmaty - wyglądało jak lalka - wspomina pan Leszek.
W październiku pan Leszek trafił do łagru Osanowo Dubowoje. Pracował przy elektryfikacji. Tu był mniejszy rygor. - Do Ossanowo Dubowoje wzięli najsilniejszych. Było nam już nieco lepiej, bo można było coś skombinować do jedzenia - wolność dawała taką możliwość. Chodziłem po wsi i dostawałem od czasu do czasu jakieś liście kapusty czy kartofle. Jedynie rozkazano nam, by z pracy wracać do łagru. Dostawaliśmy 2 posiłki. O 5 rano pobudka, śniadanie i o 6 wymarsz do pracy. Bez obiadu oczywiście i dopiero około godziny 20 cienka zupa na kolację. To wszystko. Aby dostać obiad, trzeba było wyrobić normę, co było oczywiście absolutnie niemożliwe. Kto by wyrobił normę, mógł dostać talon na 300 g ugotowanych ziemniaków albo kaszy - czytamy w „Zranionej młodości”.
W maju 1946 r. w obozie pojawił się nowy komendant. Zakazał bić ludzi. Było lepiej.
- Pewnego razu wróciliśmy wieczorem z pracy, kiedy Rosjanie oświadczyli nam, że wracamy do domów. Miałem trochę pieniędzy, kupiłem porcję chleba, zjadłem, kupiłem drugą. Popijałem wodą, aż najadłem się do syta. Pomyślałem, że jeśli jutro nie pójdziemy do pracy, to pewnie wywiozą nas do innego łagru, bo nie mogłem uwierzyć, że naprawdę do domu - mówi pan Leszek, który wrócił do kraju w lipcu 1946 roku.