Nam chodzi o pamięć, a nie o licytowanie się o prawdę. Wciąż wielu ludzi ma problem ze słowem "żyd"
A dlaczego ty się tym zajmujesz? - pytają. A dlaczego nie? - odpowiadam. Przecież to kawał naszej wspólnej historii - mówi Dariusz Popiela. Jeden z najlepszych polskich kajakarzy górskich, olimpijczyk, zmaga się też z rwącymi rzekami polskiej historii. Razem z przyjaciółmi przywraca pamięć o sądeckich Żydach. I nie tylko
- Czym jest Sądecki Sztetl?
- To inicjatywa lokalna. Projekt historyczno-edukacyjny, mający na celu upamiętnienie społeczności żydowskiej, która żyła w Nowym Sączu. Albo szerzej - na Sądecczyźnie. Idea narodziła się w głowie Łukasza Połomskiego, historyka, on jest ojcem-założycielem Sztetlu. Nie bez znaczenia tutaj była jego znajomość z Jakubem Muellerem.
- Polskim Żydem z Nowego Sącza, który po 1989 roku próbował odkrywać tu szczątki dawnego żydowskiego świata.
- Łukasz był, można powiedzieć, jego uczniem. Prowadził na ten temat badania, przeszukiwał archiwa. Gdy się poznaliśmy, to zaczęliśmy z tym tematem wychodzić do ludzi. Ja historią interesowałem się hobbystycznie. W pewnym momencie jednak uderzyło mnie, że tak mało wiem o wydarzeniach lokalnych. Szukałem kogoś, z kim mógłbym na ten temat porozmawiać i pogłębić wiedzę.
- Tak po prostu?
- To był pewien proces. Ale w pewnym momencie w bibliotece przeczytałem książkę Albina Kaca, człowieka, który przetrwał okupację i opisał Nowy Sącz sprzed wojny. Niesamowite opowieści, które otworzyły mi oczy na moje miasto i pokazały, jak mało wiedziałem.
- Czyli to nie była taka historia z odkrywaniem własnych żydowskich korzeni.
- Nie. Korzenie znalazłem raczej po stronie niemieckiej, któraś prababcia była kolonistką z Bawarii. Jednak bardzo dużo ludzi zgłasza się do nas z Ameryki i Izraela - wiedzą, że ich przodkowie żyli gdzieś w okolicy, ale nic poza tym. Szukają śladów przeszłości, my im pomagamy - w czym specjalizuje się Łukasz - odtworzyć genealogię. Głównie jednak chodzi nam o przywracanie pamięci w szerokim ujęciu.
- Bo pamięć o Żydach została wymazana.
- Późno to zrozumiałem. Pod koniec liceum - nie dzięki nauce w szkole, tylko własnymi kanałami - zaczęło do mnie docierać, że w Nowym Sączu było getto, że wydarzyły się tu dramatyczne rzeczy. Otworzyły mi się oczy. I nie mogłem zrozumieć, że obchodzimy rocznice różnych wydarzeń, a o tym, gdy jedna trzecia ludzi w naszym mieście zginęła, zapomnieliśmy. I że był problem, aby ktoś jedną świeczkę zapalił czy położył kamyk na macewie. Naszymi działaniami, które nie są nachalne, nic na nikim nie wymuszamy, chcemy zwrócić na to uwagę. I to się udaje, z czasem na rocznicy likwidacji getta zaczął pojawiać się nawet ktoś z ratusza. Na początku oprócz nas przychodziły dwie-trzy osoby, żeby zapalić świeczkę, pomodlić się. O tamtych ludziach, którzy przeżyli taki dramat, nie miał kto pamiętać.
- Dla niektórych to wciąż drażliwy temat.
- Tak, wzbudzający nieufność. Widzę to nawet po znajomych i rodzinie. A dlaczego ty się tym zajmujesz? - pytają. A dlaczego nie? - odpowiadam. Przecież to kawał naszej wspólnej historii. Wiele osób w ogóle ma na początku problem ze słowem „żyd”. Ono, co jest straszne, dla wielu wciąż ma znaczenie pejoratywne, stygmatyzujące. Zauważyłem, że ludzie, którzy w ogóle nie interesują się historią, zastanawiają się, czy wypada powiedzieć Żyd czy Izraelita, czy jeszcze jakoś inaczej. Widać zakłopotanie. To takie dziwne. Do tego dowcipy o Żydach, żarty z Holokaustu opowiadane w szkole.
- To wszystko pokłosie słabej edukacji i istnienia społecznego tabu.
- Zgadza się, to jest historia przeszeptana, przemilczana. Pamiętam, jak w dzieciństwie dziadek opowiadał mi, że idąc do szkoły, szedł przez getto. Dla mnie długo to była tylko nazwa, słowo, które w sumie nic nie znaczyło. Dopiero później, gdy zdałem sobie sprawę, że tu było największe getto na Sądecczyźnie, kiedy wsiąknąłem w historię, poznałem życiorysy ludzi, to zupełnie zmieniło moje spojrzenie. Dlatego dla nas w Sztetlu ważne jest, żeby docierać do młodego pokolenia. W przestrzeni wciąż funkcjonuje wiele stereotypów, my staramy się docierać z innym przekazem, upowszechniać wiedzę. Kropla drąży skałę.
- Jak działacie?
- Poza organizacją okolicznościowych uroczystości, dzięki fundacji Nomina Rosae, przy której Sztetl działa, przygotowywaliśmy projekt dla gimnazjalistów „Ambasadorzy tolerancji”, spotkania z kulturą żydowską, spacery historyczne, spotkania ze znanymi ludźmi, udało nam się też opublikować wspomnienia pana Markusa Lustiga, byłego mieszkańca Nowego Sącza, który przeżył okupację. Zrobiliśmy cykl spotkań o wspólnej gałęzi chrześcijaństwa i judaizmu. Dla mnie aspekt religijny jest bardzo ważny, wiara też jest moim motorem.
- Spotykacie się z rezerwą? Niechęcią?
- Nowy Sącz niedawno został uznany za najbardziej otwarte miasto w Małopolsce w kategorii do iluś tam mieszkańców. W regionie faktycznie dzieje się coś unikatowego, bo do Nowego Sącza regularnie przyjeżdżają przecież chasydzi, uczniowie Chaima Halberstama, cadyka sądeckiego, to dla nich ważne miejsce. Od niedawna synagoga znów pełni swą funkcję religijną. Wybudowali mykwę, jest jadłodajnia z koszernym jedzeniem. Starają się tam zrobić ośrodek pielgrzymkowy. Powiedziałbym tak: jeśli chodzi o ogół, to miasto jest tolerancyjne, ale to bardziej dryfuje w stronę obojętności i nieruszania tych tematów. Dla świętego spokoju. Jeśli chodzi o nas, to poza typowym hejtem internetowym nie było żadnych incydentów. Ludzie byli trochę zdziwieni, że coś w tej materii zaczęło się dziać, wciąż trzeba zmagać się z nieufnością. Bardziej jednak utożsamiam to z niewiedzą niż niechęcią. Choć są też tacy, którzy nie dopuszczają do świadomości istnienia tamtej wspólnoty.
- I woleliby, żeby tak już zostało. Przemilczane.
- Właśnie. Było - minęło, po co to wyciągać, po co się tym zajmować. Ale udało nam się lokalnie zaktywizować ludzi. Limanowa, Stary Sącz, Grybów. Jest sporo nieobojętnych, którzy chcą coś zrobić. Udało nam się stworzyć grupę młodych ludzi, 15-18-letnich, dla których ta idea też stała się ważna. Jest dopływ świeżej krwi. W Krakowie jest inaczej, są ludzie, którzy o to dbają, a w Nowym Sączu na początku byliśmy całkiem sami. Ale fajnie się rozwinęło. Łukasz został doceniony w ubiegłym roku przez muzeum POLIN, to nasz największy sukces w sferze medialnej, w której na co dzień nie funkcjonujemy.
- Szukacie też historii Sprawiedliwych?
- Zaczęliśmy to robić niedawno. Jeździmy w teren, zbieramy relacje. Czasem słyszymy: czemu tak późno? Umierają ostatni świadkowie.
- Ludzie chętnie opowiadają?
- Zależy, ale z reguły - tak. Trudnych historii też jest bardzo dużo. Ubolewam jedynie, że dziś nagle wszyscy przyznają się do Sprawiedliwych i ten temat jest taką polityczno-historyczną kartą przetargową.
- Niestety.
- Niestety, bo jeżeli dotknie się historii Sprawiedliwych, a miałem okazję poznać i osobę, która ratowała, i osobę uratowaną, to w tle przewijają się złe sytuacje. Ratujący bali się sąsiadów i już nad tym mniej się zastanawiamy. Są piękne historie, są straszne. Najgorsza jest próba przedstawiania historii w jednym kolorze. Spektrum postaw, dylematów jest tak szerokie, że nie da się przedstawić ludzi wyłącznie jako bohaterskich albo tylko haniebnych. W naszej działalności nie chodzi jednak o licytowanie się o prawdę, tylko o pamięć.
- Płyniecie trochę pod prąd. Dziś w modzie są żołnierze wyklęci.
- To nie było celowe. Wynikało - górnolotnie powiem - z potrzeby serca. Choć można powiedzieć, że Sztetl popłynął trochę z prądem górskiej rzeki, bo to wszystko trochę wiążę z dyscypliną, którą uprawiam.
- To znaczy?
- Krótkie wyjaśnienie: generalnie jest tak, że w Polsce na zawodach w kajakarstwie górskim nagród finansowych nie ma. Tak się jednak złożyło, że w 2013 roku w Nowym Sączu zorganizowano imprezę, pierwszą i ostatnią, na której nagrody się pojawiły. Obiecałem Łukaszowi, że jeśli tylko zgarnę tę kasę, to zainwestujemy w tablicę ku pamięci Jakuba Muellera. Wygrałem, słowo się rzekło, 1300 złotych wystarczyło. Odsłoniliśmy tablicę na cmentarzu, nawet prezydent miasta zawitał. Nasza wspólna działalność - do tego dochodzi jeszcze Artur Franczak, dyrektor Biblioteki Pedagogicznej - właśnie wtedy nabrała rozpędu. Ale to prawda - dziś dużo łatwiej zrobić coś, co w nazwie ma „patriotyczny”, „narodowy”. Jest dużo większe grono ludzi zainteresowanych. My nigdy nie patrzyliśmy na to pod kątem frekwencji, choć cieszyliśmy się, gdy na którąś rocznicę likwidacji getta przyszło 200 osób. Na początku to były jednostki. Odczuwam jednak, że nie idziemy po takiej popularnej linii. Wystarczy wejść do księgarni, to książek o wyklętych leży masa. My też mamy w regionie historie wyklętych, gdzie znowu - historia nie jest czarno-biała.
- Ludzie czasem dziwią się, że sportowiec zajmuje się takimi rzeczami?
- Niedawno prowadziłem spotkanie z Moniką Sznajderman (pisarką, właścicielką wydawnictwa Czarne - red). Nie miała pojęcia, że jestem profesjonalnym sportowcem. W mieście też nie wszyscy o tym wiedzą, a jak się dowiedzą, to są zaskoczeni.
- A w środowisku sportowym?
- Temat żydowski albo wzbudza zainteresowanie, albo ludzie totalnie nie wiedzą, jak do tego podejść, o co zapytać. Więc nie pytają. Koledzy z reprezentacji wiedzą, czym się zajmuję, bo różne rzeczy upubliczniam na Facebooku, jakieś ciekawostki historyczne, ale nie pamiętam, żebym z kimś na ten temat rozmawiał. Przyzwyczaiłem się.
- Nie Pan pierwszy przełamuje stereotyp sportowca, ale mam wrażenie, że czyni Pan to w wyjątkowy sposób.
- Dla mnie ta sprawa jest ważna. Po prostu. Niepamięć jest tak dojmująca, że każde działanie jest istotne. A ze sportu wziąłem to, że kiedy trzeba działać - działam. To nie jest łatwe - pójść, zapalić świeczkę, pomodlić się w miejscu, o którym wszyscy myślą, że jest parkiem, a jest cmentarzem, przebijać nieufność. Ale ja lubię wyzwania. Łukasz i Artur to bardziej intelektualiści, chuchra takie, ja ich mobilizuję i odpowiadam za stronę fizyczną projektu. W zeszłym roku porządkowaliśmy cmentarz ewangelicki, więc byłem jak znalazł. Krzepa jest, ciężkiej pracy się nie boję.
- Czyli w spektrum Sztetlu jest nie tylko temat sądeckich Żydów?
- Inspiruje nas wielokulturowość regionu, pamięć o Łemkach na przykład. Tu była przecież cerkiew greckokatolicka, akcja Wisła dotknęła Nowy Sącz, to są zupełnie zapomniane historie. Temat Żydów siłą rzeczy jest najrozleglejszy, ale żyli tu również ewangelicy. W tym roku jest 500-lecie reformacji, mam nadzieję, że uda nam się zrobić park pamięci o Niemcach Galicyjskich. Staramy się, w miarę możliwości, pomagać Romom, szczególnie w Maszkowicach. Na prawa człowieka, prawa mniejszości jestem wyczulony.
- Akurat teraz psuje się w Polsce dla nich klimat.
- Niestety. My w Sztetlu staramy się budować mosty, łączyć, a w dzisiejszym świecie łatwo o pęknięcia. Dla mnie ciosem jest to, co dzieje się w sprawie uchodźców. Można mieć oczywiście różne zdanie, ale trzeba mieć w sobie humanitarne odruchy. Szczególnie dotknęła mnie reakcja wielu znajomych. Nie spodziewałem się, że ktoś, kto ma na Facebooku zdjęcie profilowe z dzieckiem, potrafi równocześnie pisać przykre rzeczy, komentując zdjęcie martwego chłopca leżącego na plaży.
- Język się zdegenerował.
- Bardzo. Gdzieś coś poszło nie tak. Czasami słyszę taki zarzut: „Chcesz, to sam przyjmij uchodźców”. Nie ma sprawy, jestem na liście. W życiu staram się, żeby za słowami szły czyny, więc usiedliśmy z żoną, przedyskutowaliśmy to i jesteśmy zgłoszeni. Czy ktoś przyjedzie, tego nie wiem, na razie idzie to w inną stronę. Wiem tylko tyle, że nie damy rady zamknąć się na świat. Wyzwań będzie coraz więcej, również przed Sztetlem. A czasami nie jest lekko.
- Bo?
- Ostatnio w Mszanie Dolnej pojawiły się antysemickie napisy. „Mszana wolna od Żydów”. Takie rzeczy mnie bolą. Współpracujemy tam z jedną nauczycielką, wspieramy ją, ale dziwne rzeczy zaczynają się dziać. Wypisanie przy głównej drodze takiego hasła - nie rozumiem tego. My dalej będziemy wytrwale próbowali przełamać milczenie, niechęć, niewiedzę czy obojętność. Żeby ludzie mieli świadomość własnej historii.
- Wie Pan, że gdyby ze Sztetlem jeździł mistrz olimpijski Dariusz Popiela, to echo waszych działań byłoby znacznie, znacznie większe?
- Ciągle o to walczę. Ze wszystkich sił.
***
Dariusz Popiela, ur. 27 lipca 1985, całe życie związany jest z Nowym Sączem. 8. zawodnik igrzysk olimpijskich w Pekinie w konkurencji K1, wicemistrz Europy z czerwca 2017 roku. Na kajakarstwo górskie był skazany, niemal cała jego rodzina trenowała tę dyscyplinę. On jednak zawsze szukał czegoś poza - dziesięć lat temu jako Darek-Daro nagrał wspólnie z Gie Precedens hiphopową płytę pt. „Azyl”. Dziś już nie rapuje. - Rap pozwalał mi wyrażać myśli, to mi pomagało. Mieliśmy ostatnio spróbować jeszcze raz, ale nie mam czasu. Rodzina i dzieci są numerem jeden, to dla nich też jestem zaangażowany w Sztetl. Wierzę, że drobne zmiany od lokalnego podwórka mogą zmieniać świat - mówi. Jest studentem prawa na krakowskiej Akademii Frycza-Modrzewskiego, mimo że trudno mu pogodzić studiowanie z wyczynowym sportem. - Chcę mieć wyższe wykształcenie, które moglibyśmy również wykorzystać w Sztetlu. Ze sportem przyszłości nie wiążę, chciałbym raczej pomóc tacie w biznesie i odwdzięczyć się za te wszystkie lata, gdy to on pomagał mi bezwarunkowo - podkreśla.
Więcej informacji o Sztetlu na: www. sadeckisztetl.com
WIDEO: Co Ty wiesz o Krakowie? - odcinek 7
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto