Ileż to my się naoglądaliśmy „kanapowych” katastrof. Płonęły wieżowce, tonęły Posejdony, atakowały nas roje pszczół, dewastowały superwulkany. Wirusy też nas wielokrotnie zarażały: ginęliśmy, dusząc się w konwulsjach, a w skrajnych przypadkach zamienialiśmy się w monstra.
Każda z tych fikcji (może z wyjątkiem ostatniej) oparta była o w miarę realne scenariusze. Uwielbialiśmy to wszystko oglądać, bo katastroficzny dreszcz emocji - z perspektywy wygodnego mieszkanka - wydawał się dla wielu z nas dużo bardziej atrakcyjny niż najpoważniejsze filmowe tragedie oparte o prawdziwe, życiowe problemy.
Dziś katastrofa zapukała do nas w realu, a nie z monitora w wersji HD. I choć śmiertelność koronawirusa mogłaby się producentom hollywoodzkich thrillerów wydać (jeszcze niedawno) zbyt mała, by gwarantować chodliwy scenariusz - to jednak dziś widzimy, jak niewiele w rzeczywistości trzeba, by cała ta nasza wygodna cywilizacja stanęła na krawędzi.
A przecież wirus, który do wczoraj zaraził niecałe 250 tys. ludzi na całej ziemi i uśmiercił niecałe 10 tys. z nich - to tylko część tego, co mogłaby na naszej planecie wywołać np. oczekiwana eksplozja plazmy na słońcu i burza magnetyczna niszcząca wszystko, co elektroniczne i elektryczne na ziemi, przenosząc nas jakieś 200 lat wstecz. Strach pomyśleć, co działoby się z miliardami ludzi, którzy niechybnie ulegliby panice...
Ciężko dziś uwierzyć, że homo sapiens jest panem tej ziemi. Ciężko też z obecnej perspektywy uznać za poważne wiele problemów, które toczyły nas do niedawna. Innego znaczenia nabrało pojęcie szczęścia, znaczenie bogactwa, wartość pracy, codzienne przyjemności. Może w tym wszystkim tkwi jakiś sens tej katastrofy.
Być może najlepiej przez nią przejdą niekoniecznie ci, którzy do wczoraj kręcili się w swych porsche po Woli Justowskiej, ale ci, którzy zadbali o to, by mieć w życiu bliskich przyjaciół. Oni w nadchodzących czasach staną się największą naszą wartością.