Najsmutniejszy zawód świata. I tak ktoś musi go wykonywać
Ich pracy nikt nie docenia, oni sami nie mogą pochwalić się sukcesami. A Oni kopią groby. Grabarzem nie jest łatwo być. Czasem można samemu do niego wpaść.
- To praca jak każda inna - mówi czterdziestoletni mężczyzna, który od lat jest grabarzem na jednym z małych cmentarzy
pod Bytowem. - Nie wszyscy mogą siedzieć za biurkiem.
Nie wierzę mu, bo gdy wypowiada te słowa, wzrok schodzi mu na ziemię, jeszcze nie przydeptaną przez odwiedzających bliskich na cmentarzu.
Mam wrażenie, że wstydzi się tego, co robi, ale chyba nie ma wyjścia. Mam wrażenie, że usłyszał moje myśli, bo...
- Myśli pani, że chciałem kopać groby? Że wybrałem sobie takie zajęcie? Nie! - mówi wzburzony mężczyzna. - Najgorsze były początki. Skończyłem słupską budowlankę, kilka lat pracowałem w zawodzie, ale gdy miałem około trzydziestu lat zostałem bez pracy. W domu była żona z trzecim dzieckiem w brzuchu. Zasiłek dla bezrobotnych szybko się skończył. Szukałem pracy, chodziłem do urzędu pracy i nic. W końcu znajomy mi powiedział, że w miejscowości obok zmarł grabarz i szukają nowego. Dość długo się zastanawiałem, rozmawiałem z żoną, rodziną, to przecież niewielka miejscowość. Bałem się, co ludzie powiedzą, ale przekonał mnie pusty portfel. Po prostu musiałem zarabiać na życie.
Najgorzej jest zimą
Od tego czasu minęło kilkanaście lat. Jak to jest być grabarzem.
- W tak małej miejscowości nie ma możliwości, żeby ukryć, czym się zajmuję, zresztą wiele osób przychodzi do mnie i zamawia wykopanie grobu - mówi mężczyzna. - Na szczęście ludzie zaakceptowali to, co robię, nikt się ze mnie nie śmieje i najważniejsze, że nikt nie nabija się z moich dzieci, one i tak nie pamiętają mnie z czasów, kiedy pracowałem w budowlance. Więc gdy pytają się żony, gdzie jestem i słyszą, że na cmentarzu, jest to dla nich normalne.
Grabarz mówi, że jego praca jest ciężka.
To fizyczne zajęcie. Często boli mnie kręgosłup, czasem trzeba płyty podnieść. Pogoda też nie sprzyja. Latem jest gorąco, wiosną mokro, ale chyba najgorzej jest zimą, jak mróz skuje ziemię. Wtedy trzeba sobie jakoś radzić, zdarzyło mi się nawet, żeby dzień przed kopaniem rozpalić na ziemi ognisko, chodzi o to, żeby rozmrozić ziemię
- wzdycha.
Nasz rozmówca nie chce, by oceniać go stereotypowo.
- Mam normalną rodzinę, normalny dom i sam jestem zupełnie normalnym człowiekiem - podkreśla. - W społeczeństwie utarło się tak, że ten, co kopie groby, to zazwyczaj jakiś pijak. Może i kiedyś tak było, teraz nie, ja zresztą w ogóle alkoholu nie tykam. Kiedy trumna jest już w grobie mam często okazję porozmawiać z rodziną, oni zazwyczaj potrzebują takiego wsparcia, jak ja bym wyglądał, gdybym na cmentarz chodził po wódce.
Najgorsze jest to, gdy umiera dziecko, do tego akurat nie można się przyzwyczaić, sam czuję ból serca i uścisk w gardle. Nie mówię już, jak ma czuć się rodzina wobec takiej niesprawiedliwości losu - mówi grabarz. - Ale i czasem ludzie sami nie potrafią się zachować, gdy tylko ziemia przykryje trumnę, zdarzają się kłótnie. A jak nie wiadomo, o co chodzi, to o pieniądze, o spadek. Wtedy jeszcze nad niezakopanym grobem słychać szarpanie się to o mieszkanie, dom, samochód, czasem jakąś biżuterie, a nawet ciuchy po nieboszczyku. Czuję wtedy niesmak. Ale ja nikogo nie oceniam, każdy w takiej sytuacji zachowuje się inaczej, że czasem zdarzają się dość śmieszne i wesołe zdarzenia.
- Zdarzyło mi się wpaść do grobu, była wiosna i było dość mokro, wyrównywałem krawędzie grobu, ziemia się osunęła, straciłem równowagę i spadłem do grobu - wspomina. - Raczej mnie to rozbawiło, ja ani cmentarza, ani nieboszczyków się nie boję. Krzywdę robią tylko ludzie, żywi ludzie.
Pochował własne córki
Jarosław Zerenek prowadzi zakład pogrzebowy. I jego życie nie jest usłane różami. Śmierć również odwiedziła jego rodzinę.
Mężczyzna przed laty stracił dwie córki. Jak twierdzi, to właśnie ta trauma spowodowała, że zajął się przygotowywaniem pochówków.
Zakład założyłem w 1999 roku. To było tuż po śmierci mojej pierwszej córki. Gdy zmarła, miała pięć lat
- mówi mężczyzna.
- Długo walczyliśmy o Kasię, niestety, nie udało się. Miała białaczkę limfatyczną. Po pogrzebie obiecałem jej, że zadbam o to, by ludzie mieli godne pogrzeby. Nie podobał mi się stosunek ówczesnych zakładów do kwestii pogrzebów. Wszystko robili byle jak, bez godności, bez poszanowania bólu rodziny. Podam taki przykład: pogrzeb 17-latki i jak już trumna znalazła się w grobie, pracownicy firmy pogrzebowej, nie czekając aż odejdzie rodzina, natychmiast zabrali się za zbieranie sprzętu. Nawet dywan zwinęli ze sztucznej trawy. I po prostu odeszli - opowiada Jarosław Zerenek. - W takich sytuacjach trzeba mieć odrobinę wyczucia, empatii. Moja druga córka Ania urodziła się rok po śmierci Kasi. Były do siebie bardzo podobne. Jak dwie krople wody. Od początku z żoną przeczuwaliśmy, że znów los strasznie nas doświadczy. I stało się. Córeczka również zachorowała na białaczkę limfatyczną. Trafiliśmy do tych samych szpitali, w których leczono Kasię. Pielęgniarki i lekarze nawet myśleli, że to Kasia. Ani również nie udało się uratować. Zmarła, gdy miała sześć lat. Pogrzeb sami przygotowaliśmy, kupiliśmy białą trumienkę i sukienkę. Moja firma przygotowuje pogrzeby dzieci. To zawsze jest olbrzymie przeżycie. Osobiście dopilnowuję każdego szczegółu, ale nie uczestniczę w pogrzebie. Nie mogę. A nie chcę przy cierpiących rodzicach się rozklejać.
Pan Jarek ma jeszcze dwoje dzieci - urodziły się po śmierci dziewczynek.
Potężny strach był, gdy były małe. Teraz to nastolatki. Na szczęście są zdrowe. Na więcej bym się nie zdecydował, nie wiem, jak jeszcze raz przeżyłbym ten dramat. Ból w sercu pozostaje do końca życia
- mówi mężczyzna.
Jak rówieśnicy zareagowali na pracę taty ich koleżanek?
- Ja pracę zostawiam przed drzwiami domu - mówi.
- Dom to moja świętość, czas spędzam z rodziną. Tu nie rozmawiamy o pogrzebach, zmarłych, wypadkach. Dzieci i żona wiedzą jednak, że gdy zadzwoni telefon, czasem w nocy, to od razu wychodzę. Żona czasem pyta, gdzie ty tyle czasu byłeś? A ja po prostu załatwiałem pogrzeb - mówi. - Takich spraw nie załatwiam w biurze, zawsze jadę do domu rodziny, która musi zająć się pogrzebem. Doradzam. Czasem rozmawiamy. Odejście bliskiej osoby to dla wielu dramat, ludzie potrzebują rozmowy, muszą się wyżalić. Czasem nie są w stanie zająć się pogrzebem w ogóle, dlatego my doradzamy, jakie kupić kwiaty, wynajmujemy trębacza. Czasem, szczególnie na wsiach, zmarły pozostaje w domu, trzeba mu zrobić toaletę pośmiertną, ubrać. Jak taka osoba umiera w łóżku, to już nikt nie chce jej dotknąć, broń Boże ubrać. Wtedy my jesteśmy potrzebni. Rodzina przygotowuje ubranie, często przyglądają się, czy wszystko jest w porządku. Część cmentarzy znajduje się pod nadzorem kościelnym, a instytucją odpowiedzialną za ich zarządzanie jest parafia. W takiej sytuacji funkcję administratora obejmuje proboszcz. Jako swojego pomocnika do spraw cmentarnych, zatrudnia on grabarza.
Często, do podstawowych obowiązków takiej osoby, dochodzą jeszcze prace porządkowe w obrębie kościoła i pozostałych budynków parafialnych. Kościół, licząc na hojność parafian na mszy, sam w swoich wydatkach stara się być bardzo oszczędny. Jak podaje strona internetowa jednej z parafii kościelnych wynagrodzenie grabarza od lat utrzymuje się na poziomie płacy minimalnej. Duszpasterstwo tłumaczy taką sytuację wysokimi kosztami obsługi cmentarza. Z budżetu parafii, oprócz pensji pomocnika, ponoszone są opłaty za energię elektryczną, wodę, piasek, cement, paliwo do kosiarki, narzędzia do pracy i ich serwis, odzież robocza i sprzęt ochrony osobistej itp. Tak więc zarobki grabarzy w małych miejscowościach, charakteryzujących się niewielką liczbą parafian, nie będą wysokie.
Pozostaje im tylko liczyć na datki od rodzin zmarłych. Czasem jest tak, że to rodzina bezpośrednio płaci grabarzowi - za wykopanie jednego grobu około 400 zł.