Najlepszy film o pracy zdalnej? Lśnienie
Oprócz wszystkich poważnych, a wciąż niedoszacowywanych skutków pandemii - gospodarczych, społecznych i politycznych - będą też te mniej poważne. W moim przypadku oznaczać to będzie trwałe usunięcie nie tyle ze słownika, co z życia przymiotnika „zdalny”.
Nie jest to jeszcze zjawisko szeroko opisywane w naukowych czasopismach, w końcu - jako się rzekło - są w epoce koronawirusa deficyty ważniejsze. Pod skórą czuję za to, że jest to przypadłość dość powszechna - roboczo nazwijmy ją nerwicą zdalną. Główny objaw: charakterystyczny ucisk w żołądku, gdy w trakcie wykonywania istotnych zawodowych czynności - a zdalnie jawią ci się one jeszcze istotniejszymi niż zwykle - słyszysz: „czy jest jogurt?”, „tato, zapomniałam hasła do teamsa” lub „jak mam to zapisać, bo mi się nie zapisuje”. Do tego dochodzą przypadki, kiedy ktoś syczy „ciiiiiii!”, gdy akurat jesteś w trakcie rozmowy telefonicznej. Albo szepcze z pretensją: „nie wchodź tutaj, bo muszę mieć kamerkę włączoną”.
Bezradne są tu coaching, joga, modlitwa, odurzanie się oraz inne metody, którymi ludzkość od zarania próbuje sobie ułatwić życie. Nie, w tym wypadku po kilku dniach przypominasz skrzyżowanie Normana Batesa z „Psychozy” i Jacka Torrence’a z „Lśnienia”, nie ma zresztą lepszego filmu o pracy zdalnej niż dzieło Stanleya Kubricka. Szaleństwo wypełnia ci wszystkie zwoje, zaraz zobaczysz bliźniaczki Grady. Ewentualnie niewiele rzeczy pragniesz tak bardzo, jak tego, żeby wreszcie któraś z tych nieszczęsnych asteroid zdołała trafić w Ziemię.
Wciskasz twarz w poduszkę i wydajesz z siebie niemy krzyk. Co tam krzyk. Wrzask.
Powiedzmy sobie wprost: w przypadku rodziny zdalna praca i zdalne nauczanie sprawdzają się jedynie wówczas, gdy akurat jesteś w posiadaniu dużego domu z ogrodem, ze sporą liczbą pokoi i zakamarków, w których możesz schować się przed dziećmi. Z reguły jednak zaliczasz się do szerokiej grupy Polaków mieszkających w bloku. Z reguły też nie dysponujesz w nim 150-metrowym apartamentem, a pokoje są niewiele większe od pomieszczania na miotły. Innymi słowy, z reguły jesteś właścicielem/najemcą mieszkania, w którym ciężko jest przejść niezauważonym do łazienki, gdy akurat w tak zwanym salonie odbywa się zdalna lekcja wychowania fizycznego.
Kozetka u psychoterapeuty. Panie doktorze, od kiedy szczęśliwie wróciliśmy wszyscy do normalnej pracy mam stany lękowe, że za chwilę wejdzie do biura moje dziecko i powie z wyrzutem: „jestem głodny, co dziś na obiad?”.
Będą to nazywać stresem pourazowym.
A co na obiad? Na obiad?! Telekonferencja jest na obiad!
Sen, w którym siedzisz w robocie w łóżku i piżamie, to już jawa. Brak symbolicznego, uwalniającego momentu wyjścia z pracy wywołuje wrażenie, że w niej śpisz, jesz i oglądasz seriale, o innych czynnościach nie wspominając. Zdalnie, krótko mówiąc, chce cię trafić szlag. Zaczynasz żałować, że nie zostałeś budowlańcem, bo jednak im jest trudno pracować przez internet. Jesteś gotów przyjąć w każdej chwili rosyjską szczepionkę Sputnik, a nawet - aczkolwiek to już przejaw skrajnej desperacji, a może nawet początek nowego stadium choroby - pochwalić ministra Czarnka, że pogania do ponownego otwarcia szkół.
Przynajmniej jednak zaczynasz rozumieć, skąd tyle szaleństwa wokół. Politycy też w końcu dużo pracują zdalnie.