Nadzieja, życzliwość i zdolność do kochania - to nasze moce
Święta przypominają nam o bliskich ludziach i w pewnym sensie przymuszają do podtrzymywania relacji, które być może w innych okolicznościach kompletnie byśmy zaniedbali i zatracili w naszej codziennej rutynie.
Święta Bożego Narodzenia to nie lada wyzwanie. Wymagają szczególnych przygotowań, o wiele większego nakładu pracy, czasu i pieniędzy niż jakiekolwiek inne. I nie dla wszystkich te „bardzo ciepłe, choć grudniowe dni, kiedy gasną wszelkie spory” są spełnieniem życzeń z piosenki Czerwonych Gitar. Wyniki badań społecznych dają do myślenia: dla około trzech czwartych z nas święta to duży stres. Moja pacjentka ujęła to tak: „… to czas dyskomfortu. Tylko kto może tak odważnie mówić, że nie lubi tych świąt? Za żadne skarby nie wolno się do tego przyznać. Reklamy na to nie pozwolą”. To prawda, nikt z nas nie chciałby być psującym miłą, świąteczną atmosferę Grinchem. Jednak nie ma nic niewłaściwego w przyjrzeniu się temu, czym one właściwie dla nas są. I gdyby okazało się, że zaliczamy się do tych, dla których jest to przede wszystkim stres, całkiem przydatne mogłoby okazać się uświadomienie sobie, skąd się wziął. Pojawiłaby się przynajmniej szansa na jakąś zmianę. A to byłoby lepszym rozwiązaniem niż zaciśnięcie zębów i kolejne, jak co roku, wytrzymanie tych męczących dni.
Boże Narodzenie niesie ze sobą obietnicę zażegnania sporów. Perspektywa wspólnoty i zjednoczenia, zbudowania rodzinnej zgody jest bardzo atrakcyjna, jest spełnieniem głęboko skrywanych tęsknot za pełnym miłości i dobrym światem. Albo przynajmniej trochę lepszym niż na co dzień. To pragnienie jest przechwytywane przez reklamodawców i pokazywane nam z oczekiwaniem, że damy się nabrać i kupimy jakiś produkt. Budowana w ten sposób już od listopada wizja świąt idealnych nie tylko odsuwa nas od sedna sprawy (przecież przed chwilą pragnęliśmy zgody i harmonii z naszymi bliskimi, w ogóle nie chodziło nam o jeszcze większe zakupy!), ale staje się dodatkowym źródłem stresu: co będzie, jeżeli temu wyidealizowanemu zadaniu nie sprostam? Albo sprostam, tyle że kosztem tak ogromnego wysiłku, że po tych dniach powinnam wyjechać gdzieś na turnus rehabilitacyjny? Nierzadko bywa, że na własne, chociaż jednocześnie nieświadome życzenie, ulegamy propagandzie tego, jak powinno być i zapominamy o ważniejszym kryterium: jak sami chcielibyśmy spędzić ten czas. I nie chodzi tu jedynie o narzucane nam kolorowe reklamy. Podobny skutek wywiera presja społeczna, wspólnie wytwarzane i potem wspólnie realizowane zadanie spędzenia świąt według „jedynie słusznego” wzorca. I kiedy zostaje tylko wzorzec, a gubi się pierwotna intencja zgody i zjednoczenia, to zamiast możliwości naprawy rodzi się frustracja.
Święta to czas ożywienia relacji. Okazja zarazem miła, jak i nierzadko trudna. Z powodu różnych nieprzyjemnych rodzinnych zaszłości samo składanie życzeń i dzielenie się opłatkiem może być krępujące, nie mówiąc już o konieczności spędzenia kilku godzin przy jednym stole. Ryzyko, że sprawy zostaną spod dywanu wymiecione, jest duże i chociaż z jednej strony ich wydobycie mogłoby być szansą na naprawę (bo wreszcie można by omówić konflikt i znaleźć kompromis), to częściej jest jak zbliżające się niebezpieczeństwo obudzenia złych sił, które ostatecznie wszystko zniszczą. Paradoksalnie, świąteczna okazja do zażegnania sporów okazuje się być zdecydowanie niedogodnym do tego czasem. Co więcej, napięcie zaczyna narastać na długo przed samym spotkaniem. Tak jakby nadzieja na polepszenie szła ręka w rękę z przewidywaniem, że nic naprawić się nie da i znowu pozostanie tylko przykrość rozczarowania, że święta nie mają tej magicznej mocy, w którą tak bardzo chcieliśmy wierzyć w dzieciństwie. Innymi słowy, że nikt nie da nam rozwiązania naszych konfliktów w prezencie.
Przyjmowanie miłych sercu gości to też stres. Pełna chata może być na dłuższą metę przytłaczająca. Jeszcze gorzej, kiedy nie ma nikogo, z kim chciałoby się albo mogło te dni spędzić. Dla osób samotnych, żyjących w pojedynkę albo osamotnionych w rodzinie, w której oprócz wspólnego adresu nie ma nic, jest to czas depresji, bolesnego doświadczenia braku szczęścia. Święta przypominają nam o bliskich ludziach i w pewnym sensie przymuszają do podtrzymywania relacji, które być może w innych okolicznościach kompletnie byśmy zaniedbali i zatracili w naszej codziennej rutynie. Są jednak również czasem, w którym konfrontujemy się z tym, co w naszych relacjach jest niemiłe, trudne albo bolesne.
Gdzie zatem zapodział się ewentualny świąteczny i zaraz potem noworoczny optymizm? Ludzką cechą jest mieć nadzieję. To siła napędowa niezbędna do wprowadzania zmian. Gdzieś tam zawsze w nas drzemie, wystarczy zanucić melodię Czerwonych Gitar, żeby ją poczuć. Byle tylko nie ulec obronnej pokusie, żeby te zmiany z powodu lęku odroczyć albo złośliwemu podszeptowi namawiającemu do trzymania w sobie poczucia krzywdy, urazy albo chęci zemsty. Nadzieja, życzliwość i zdolność do kochania to nasze w pełni realne, chociaż działające prawie jak magiczne, moce. Dostępne nie tylko od święta.