Koronawirus totalnie przeorał nasze życie. I to nawet nie tyle samą swoją obecnością, ale lękiem, że nadejdzie i zrobi nam to, co Włochom. Na razie panika jest niewspółmierna do liczby zachorowań, niemniej łatwiej dziś chyba dyskutować z faktami niż z emocjami tłumu.
Wystarczyła plotka o możliwości zamknięcia hipermarketów, a Polacy rzucili się do sklepów, jakby zbliżała się wojna. Nie wiem, co ci ludzie zrobią z tymi milionami puszek i mięsnych mrożonek, ale - jak widać - mamy największe lodówki w Europie.
Najbardziej żal mi emerytów, którzy nie mają sił stać w gigantycznych kolejkach. Na szczęście w Polsce wciąż istnieje duża sieć mniejszych sklepów blisko domów, gdzie wszystko można jeszcze kupić. Swoją drogą jestem ciekaw, czy ktokolwiek z tych spanikowanych konsumentów, wyładowując po brzegi największy wózek w hipermarkecie, zapytało mieszkającej w sąsiedztwie samotnej staruszki, czy można jej w czymś pomóc?
Na razie część społeczeństwa zachowuje spokój, ale nie wiadomo jak długo to potrwa. Bo cóż z tego, że będziemy rozsądni, skoro w tym czasie wszystko nam wykupią?
W tej chwili prawdziwy (a nie urojony) problem mają jednak właściciele niedużych firm, np. sklepów w centrum miasta, nastawionych na turystów, a zarazem płacących gigantyczne czynsze - oni są na skraju bankructwa. Podobnie firmy szkoleniowe, transportowe, organizatorzy kursów tanecznych, pensjonaty, restauracje - wymieniać można by długo. Wielkie sieci kinowe czy agencje koncertowe - jakoś sobie pewnie poradzą, ale dla rzeszy maluczkich jeden lub dwa miesiące bez wpływów mogą być prawdziwym gwoździem do trumny.