Na ulice wjechały czołgi... Wspomnienia stanu wojennego i nowosolskiej Solidarności
- Do dziś mam przed oczami widok opancerzonych transporterów wojskowych, jadących ulicą Piłsudskiego. To był naprawdę przygnębiający widok... - wspomina, w 34. rocznicę stanu wojennego, Ryszard Szablowski, były opozycjonista i działacz Solidarności. Opowiada nam o minionych czasach, swoim aresztowaniu oraz późniejszej działalności w podziemiu. Jak wyglądało życie w opozycji?
- Nie były to przyjemne czasy, to oczywiste. Czuliśmy niepokój, jednak pomimo tego każdy z nas robił to, co uważał, że robić po prostu trzeba... - Ryszard Szablowski zawiesza na chwilę głos, wpatrując się w grubą teczkę z Instytutu Pamięci Narodowej. W środku znajdują się posegregowane dokumenty, związane z jego działalnością opozycyjną w latach 80. minionego wieku. Co roku, właśnie w grudniu, wspomnienia z tamtych czasów wracają ze zdwojoną siłą. Stan wojenny 1981, zatrzymanie, Boże Narodzenie i sylwester w areszcie 1985...
Pamiętna niedziela
Zaczęło się jednak od... euforii. Rok 1980, słynne postulaty sierpniowe... - Solidarność wywalczyła naprawdę dużo, można było np. wyrobić sobie paszport i wyjechać do krajów zachodnich, w radiu pozwolono na transmisję niedzielnej mszy św. itd. Pracowałem wtedy w Dolnośląskich Zakładach Metalurgicznych w Nowej Soli. We wrześniu powstała w Małej Odlewni komisja założycielska NSSZ Solidarność, pamiętam, że zgłosiłem wtedy do niej Stanisława Grabarczyka – wspomina po latach R. Szablowski. Sam stał wówczas jeszcze raczej z boku.
- We wrześniu 1981 roku wyjechałem do Hamburga, by trochę sobie dorobić. Wróciłem 1 grudnia z zamiarem ponownego wyjazdu na wiosnę. Niestety, 13 grudnia przyszła ta pamiętna niedziela... - opowiada.
Czy czuł się zaskoczony?
- Mieliśmy już wcześniej sygnały tego, co może nastąpić. 4 grudnia 1981 roku, na placu, na tle Małej Odlewni w Dozamecie, odbywała się w Barbórka. Na wprost wejścia głównego od ul. Piłsudskiego umieszczono ołtarz, tysiące ludzi uczestniczyło wówczas w polowej mszy św., którą odprawiał bp Paweł Socha. Już wtedy, podczas rozmów w wąskim gronie, biskup ostrzegał przed możliwymi ruchami ze strony komunistów. Napięcie rosło, było zresztą podsycane przez samych rządzących – wspomina R. Szablowski.
- Gdy rano 13 grudnia usłyszeliśmy w domu ten monotonny głos Jaruzelskiego, miny mieliśmy nietęgie. Od rana obserwowałem przez okna swojego mieszkania przy ul. Piłsudskiego kolumny opancerzonych transporterów wojskowych. Na rogatkach miasta postawiono z kolei szlabany, sprawdzano dokumenty wszystkich kierowców – opowiada po latach mężczyzna.
Początki konspiracji
W poniedziałek, 14 grudnia 1981, przed Dozametem kłębił się tłum... - Przygnębienie wśród ludzi idących do pracy było ogromne, rozmawialiśmy między sobą o tym, co się stało. Aby wejść do zakładu potrzebny był dowód oraz przepustka, Dozamet został zmilitaryzowany, mieliśmy swojego komisarza wojskowego w stopniu majora... Później zaczęto przydzielać pracowników do tzw. straży przemysłowej, niestety również mnie tam oddelegowano – wspomina R. Szablowski.
W połowie stycznia, gdy stał jako „strażnik” przy bramie wejściowej, podszedł do niego Stanisław Grabarczyk. - To było niedługo po tym jak zwolniono go z internowania. Poprosił mnie o rozmowę, podczas której ustaliliśmy formę dalszego działania zdelegalizowanej Solidarności, formę oporu. Zaproponował też zbieranie na zakładzie składek, które miały być przeznaczone dla rodzin osób internowanych. Z czasem rozpoczęło się również kolportowanie nielegalnych wydawnictw – opowiada mężczyzna.
Od kogo je otrzymywali? - Do dzisiaj nie wiem – odpowiada szczerze R. Szablowski. - Im mniej się jednak wiedziało, tym krócej można było później siedzieć – dodaje ze śmiechem.
Sam nabywał wydawnictwa i ulotki prosto od Stanisława Grabarczyka. Część „bibuły” była darmowa, część z kolei, jak np. książki, odpłatna. - To były różne pozycje, m.in. książki Andersa, Miłosza, Michnika, także „Archipelag Gułag” Sołżenicyna. Poza tym nie brakowało różnych biuletynów, pamiątkowych znaczków pocztowych czy zdjęć satyrycznych – opowiada. - Drukował to Jan Wodecki, z kolei Teresa Łukawska pisała ulotki na maszynie – wspomina mężczyzna. Jak zaznacza, potężną rolę odgrywał wówczas Kościół katolicki, w tym nasze, nowosolskie parafie. - Nie można zapominać o duszpasterstwie ojców z parafii św. Antoniego, organizowano msze św. za ojczyznę, udostępniano sale na spotkania, prowadzono Duszpasterstwo Ludzi Pracy – wylicza. Ówczesny proboszcz parafii, o. Juliusz Mikuszewski wspomagał drugi obieg, ułatwiał spotkania opozycjonistów.
W pamięci szczególnie zapadła mu wielka manifestacja patriotyczna z 31 sierpnia 1982 roku. - Tłumy nowosolan udały się wówczas na mszę św. z okazji drugiej rocznicy powstania Solidarności. Sam znalazłem skrawek wolnego miejsca dopiero na drugim balkonie w kościele. Wielu ludzi stało przed nim... Pamiętam też, że w okolicy, na os. Kopernika, stał gotowy do akcji oddział ZOMO... - opowiada.
Gdy rano 13 grudnia usłyszeliśmy w domu ten monotonny głos Jaruzelskiego, miny mieliśmy nietęgie. Od rana obserwowałem przez okna swojego mieszkania przy ul. Piłsudskiego kolumny opancerzonych transporterów wojskowych. Na rogatkach miasta postawiono z kolei szlabany, sprawdzano dokumenty wszystkich kierowców
Aresztowanie
10 grudnia 1985 roku do Nowej Soli przybyła większa dostawa materiałów podziemnych. - Nabyłem je w domu u Janusza Małeckiego, a następnego dnia, zaraz po śniadaniu, ok. 9.30 poszedłem na wydziały w Dozamecie, by rozdysponować wspomnianą bibułę – wspomina R. Szablowski. Nie udało się rozdać wszystkiego, wrócił do siebie trzymając w ręku jeszcze ok. 100 ulotek. W biurze czekał już jednak na niego funkcjonariusz SB...
- Zrewidował mnie i wraz z dwoma innymi oficerami przeszukali całe pomieszczenie. Następnie udaliśmy się do domu, gdzie także dokonali rewizji. Po wszystkim zawieziono mnie wprost na komendę – mówi.
Tam, niby przypadkiem, funkcjonariusze pokazali mu, że zatrzymano także Janusza Małeckiego, podobnie później, po przewiezieniu już do Zielonej Góry, niby przypadkiem zobaczył aresztowanego Andrzeja Gabryszewskiego. - Zdążyłem jedynie zauważyć, jak pokazuje mi znak V – pan Ryszard składa palce, obrazując mi słynny symbol.
Rozpoczęły się intensywne przesłuchania. Na początku... „opowiadał bajki”. Później odmówił ostatecznie składania zeznań. Jak dowiedział się później, w sumie, podczas akcji, esbecy zatrzymali blisko 12 osób w tym m.in. Wiesława Wasilciowa.
Sam trafił do pojedynczej celi. Na drugi dzień rozpoczęły się kolejne przesłuchania. - Ciekawostką jest fakt, że młody oficer SB, w trakcie przesłuchania wyciągnął dwie linijki plastikowe, które trzymał między kolanami. Ściskając je, rozchylały się obrazując wyraźny znak... V. Jak widzi pan, byli więc i tacy... Umocnił mnie tym samym, aby konsekwentnie odmawiać zeznań – wspomina pan Ryszard.
Jak dodaje, był oczywiście wystraszony, to była naturalna reakcja. Po dwóch dniach otrzymał nakaz aresztowania na trzy miesiące. Trafił na ul. Łużycką w Zielonej Górze. - Dokoptowano mnie do czteroosobowej celi, jako szóstego osadzonego. Na początku spałem na sienniku na podłodze – wspomina. W celi spędził Święta Bożego Narodzenia. - W drugi dzień świąt klawisz dostarczył mi opłatek, ale nie wiedziałem od kogo. Później dowiedziałem się od grypsujących, że dwie cele obok siedzi Andrzej Gabryszewski. To on przysłał mi opłatek – opowiada. Po opuszczeniu aresztu dowiedział się ponadto, że ich krótka rozmowa została odnotowana. - Już wcześniej ostrzegano mnie przed kapusiami, których nie brakowało – zaznacza, pokazując mi także odpowiedni meldunek, znajdujący się w aktach z IPN. Przebywając w areszcie, na prośbę udało mu się uzyskać jedno widzenie z ojcem i ze swoim adwokatem. Ostatecznie wyszedł w lutym 1986. - Odwiedziła mnie wtedy chyba dziesięcioosobowa grupa kolegów i koleżanek, był m.in. Szczepan Bąk i Andrzej Gabryszewski, którzy dziękowali mi za moją postawę w areszcie – wspomina.
Akcja „Sztandar”
R. Szablowski przyznaje, że na początku był przekonany, że jego aresztowanie wynikało ze sprawy związanej z tzw. „akcją sztandarową”. - Po odebraniu nam w stanie wojennym sztandaru Solidarności rozpoczęły się starania o zdobycie nowego. Zaczęliśmy zbierać więc na niego pieniądze. W końcu, w 1984 roku, udało się i w wielkiej konspiracji udaliśmy się trzema różnymi grupami do Poznania, aby go przywieźć. Jedna grupa jechała autobusem, druga pociągiem, trzecia, ze mną, samochodem. Wszystko po to, by zmylić tropy SB. Jechałem dużym fiatem kupionym przez brata mojej mamy, który mieszkał wtedy w Australii. Po przywiezieniu sztandaru przez jakiś czas był on w ukryciu, a 4 grudnia 1985 roku został potajemnie wyświęcony w kościele św. Barbary przez o. Ryszarda Ślebodę – wspomina mężczyzna. O tym, że wpadł przez kolportaż „bibuły”, dowiedział się dopiero później. Wyrok zapadł ostatecznie w maju 1986 roku. - Otrzymałem rok w zawieszeniu na trzy lata, grzywnę w wysokości 50 tys. zł oraz przepadek zarekwirowanych rzeczy – wspomina R. Szablowski.
Dalsza działalność
- Nie bał się pan dalej działać, już po wyroku?
- Mówiąc szczerze ta cała sytuacja jeszcze bardziej zmobilizowała mnie do dalszych, nawet bardziej intensywnych działań – odpowiada. Jeszcze tego samego roku po wyjściu z aresztu, po otrzymaniu propozycji od Szczepana Bąka, przystąpił do Solidarności Walczącej. Zaprzysiężenie odbyło się w salce parafii św. Antoniego. Dalej kolportował, dalej brał czynny udział w opozycji... Aż do wolnej Polski...
Nie o to walczyliśmy
Dziś, po latach, nie ukrywa jednak swojego żalu, związanego z transformacją ustrojową.
- Nie o to walczyliśmy... – odpowiada, gdy pytam go o refleksje po latach.
- Rewolucja nie została dokończona. Okrągły Stół, a wcześniej także Magdalenka, pozwoliły po prostu miękko wylądować tym wszystkim „towarzyszom”, którzy przepoczwarzyli się później w różnego rodzaju „biznesmenów” - mówi gorzko.
- Zresztą, musiało minąć 25 lat wolnej Polski, by w końcu do Sejmu nie wszedł żaden przedstawiciel postkomunistycznej partii. Cóż tu więcej mówić, Polska ma po prostu jeszcze długą drogę przed sobą, aby poprawić obecną sytuację – zaznacza.
Czy mija czasem na ulicy ludzi, których spotkał kiedyś „po drugiej stronie barykady”? - Oczywiście. Widać, że czują się speszeni, gdy na mnie patrzą, niektórzy od razu przechodzą na drugą stronę ulicy... – komentuje. - Do dziś jednak nie wiem dokładnie kto na nas donosił, bo wszystkie dokumenty zostały swego czasu zniszczone przez esbecję – zaznacza. - Zdarza się jednak też, że nawet dziś oberwie mi się za dawną działalność, ktoś krzyczał za mną kiedyś „Ty Solidaruchu” - uśmiecha się mężczyzna.
Po latach został jednak odznaczony Krzyżem Solidarności Walczącej przez Kornela Morawieckiego oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Krzyżem Wolności i Solidarności przez prezydenta RP.
Jak zaznacza na koniec, czas opozycji, choć niebezpieczny, był niesamowity. - Atmosfera, mimo wszystko, między ludźmi była jakaś taka... bardziej pozytywna. Żyło się co prawda ciężej, ale ludzie chyba byli bardziej życzliwi. Teraz każdy jest zabiegany, na spotkania trzeba się umawiać z kalendarzami w ręku. A kiedyś? Kiedyś wystarczyło przyjść do kogoś do domu. I już.. - zaznacza...