Na tropie oddziału AK „Wilk”
28 grudnia 1943. Niemcy z zaskoczenia likwidują obóz partyzantów Armii Krajowej pod Czerwonym Groniem w Gorcach W kolejnych obławach rozbijają resztki oddziału
Dochodziło południe, w pobliżu ścieżki do ziemianek nie było wartownika. Może „Ogień” zamierzał wystawić warty później - wiele jednak ryzykował. 28 grudnia 1943 r. w położonym pod Czerwonym Groniem w Gorcach obozie przebywało 17 akowców. Jak pisał Włodzimierz Budarkiewicz „Podkowa”: „Partyzanci czyścili broń, dowcipkowali, wspominali nocną zabawę, drzwi były przymknięte, na zewnątrz Franciszek Cyrwus „Kępa” gotował obiad”. Nagle zaczęły padać strzały, wybuchać granaty. Rozpętało się piekło.
Las to nie koszary
Por. Krystyn Więckowski „Zawisza” przybył do oddziału AK „Wilk” w połowie listopada 1943 r. Miał za zadanie wzmocnić dyscyplinę i z powstałego kilka miesięcy wcześniej pierwszego oddziału partyzanckiego w Inspektoracie AK Nowy Sącz uczynić leśne wojsko. Dotychczasowy dowódca „Wilka” i jeden z organizatorów oddziału, ppor. Jan Stachura „Adam”, nie mogąc pogodzić się z tą decyzją i jednocześnie porozumieć z nowym przełożonym, „zachorował” i odszedł na urlop zdrowotny. Takiej możliwości nie mieli partyzanci, zwłaszcza ci „spaleni”, którzy do AK dołączyli w grupie plut. Józefa Kurasia „Ognia”, pełniącego funkcję kwatermistrza „Wilka”. Mimo że do trudnych, góralskich charakterów trzeba było odpowiedniego podejścia, to dla zawodowego oficera, jakim był „Zawisza”, regulamin i dyscyplina stały na pierwszym miejscu. Od początku relacje między nim a podkomendnymi nie układały się najlepiej.
Do przelania się czary goryczy doszło tuż przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy jeden z partyzantów o ps. „Młot” stał na warcie. Gdy na posterunek przybył jego zmiennik, Jan Sral „Krasny”, zastał „Młota” kompletnie pijanego w towarzystwie dwóch mieszkańców Nowego Targu. Cywile spotkawszy partyzanta poczęstowali go niesionym przez siebie bimbrem. Jak wspominał „Krasny”: „„Młot” nie odmawiał, więc ci lali mu po ok. 0,5 litra do przykrywki od menażki, a on pił, aż wreszcie doprowadził się do stanu nieprzytomności”. Wówczas cywile nie wiedząc jak się zachować wzięli od „Młota” karabin i stanęli za niego na warcie. „Krasny” zaalarmował obóz. Wkrótce przybiegł „Zawisza” i wyciągnął pistolet i ze słowami „W imieniu Prawa i Ojczyzny” strzelił pijanemu w głowę. Z pewnością publiczna egzekucja nieprzytomnego „Młota” nie wzmocniła autorytetu dowódcy. Zamiast szanować przełożonego, podkomendni zaczęli się go bać.
Świąteczny „patrol”
W związku ze świętami zdecydowano, że w obozie zostanie zorganizowane spotkanie z księdzem poprzedzające partyzancką wigilię. „Ja byłem u nich już i nie wiedziałem, że jestem! - wspominał ks. Józef Kochan - Ten bunkier był tak zbudowany, , że był tak jakby pod ziemią. Można było na nim stanąć, śnieg był tam ogromny. […] Pamiętam dwa bunkry, z których jeden na pewno był na tyle duży, że wszyscy mogli się w nim pomieścić”. Po wspólnie spędzonym dniu i spowiedzi gość udał się 24 grudnia w kierunku Nowego Targu. Nie tylko on opuścił tego dnia ziemianki. Już wcześniej „Zawisza” zezwolił na urlop tym partyzantom, którzy mieli możliwość bezpiecznego zejścia do rodzinnych domów.
„Zawisza” podszedł do pijanego, wyciągnął pistolet i ze słowami „W imieniu Prawa i Ojczyzny” strzelił mu w głowę
W związku z tym, po wspólnej wieczerzy odeszli wszyscy akowcy mieszkający w rejonie Mszany Dolnej. Druga, mniejsza grupa wraz z dowódcą udała się do schroniska na Lubaniu. Także część ludzi z pow. nowotarskiego odeszła spędzić święta u rodzin. W obozie pozostały jedynie osoby całkowicie zdekonspirowane - zaledwie garstka z liczącego blisko 50 partyzantów oddziału - w większości ludzie z Waksmundu i okolic. Za pozostawionych w ziemiankach akowców odpowiadał „Ogień”.
Partyzanci musieli czuć się samotni i przygnębieni. Święta bez bliskich i spędzane daleko od domu nie mogły być radosne. 26 grudnia 1943 r. nostalgia zwyciężyła z rozsądkiem i „Ogień” zdecydował się na opuszczenie obozu. Pozorując patrol wybrał się wraz z większością swoich ludzi do Ochotnicy Górnej. Gdy partyzanci docierali do wioski było już ciemno. Zaglądnęli najpierw do jednego z gospodarzy. Następnie udali się do kolejnego domu, w którym śpiewali z góralami przy choince kolędy. Dowiedzieli się też, że w leśniczówce odbywają się chrzciny. Uczestnicy zabawy przyjęli partyzantów jak swoich, zwłaszcza, że wielu z nich znali już wcześniej. W pewnym momencie doszło jednak do sprzeczki i szarpaniny z miejscowym gajowym. Zrobiło się nieprzyjemnie, cywile się przestraszyli. „Ogień” zdecydował więc zabrać ludzi i przenieść się gdzie indziej. Rankiem 27 grudnia akowcy zeszli do osiedla Ustrzyk, gdzie zarekwirowali świnię, po czym przez dolinę Forendówek, wymaszerowano w stronę Kiczory.
Tragiczna obława
Partyzanci czuli się pewnie. Nie spodziewali się, że ich zejście do wsi może spowodować niemiecką obławę. O ich wizycie zawiadomiony został jednak posterunek policji „granatowej” w Ochotnicy Dolnej. Trwały święta, części policjantów nie było, należy też przypuszczać, że komendant posterunku nie miał ochoty udawać się nocą kilkanaście kilometrów w górę wsi. Zapewne doniesienie byłoby sprawdzone później, gdyby nie fakt, że do posterunku przydzielony był niemiecki żandarm. Kiedy dowiedział się o partyzantach, powiadomił przełożonych w Nowym Targu. Większość żandarmów była jednak na urlopach. Stąd też Niemcy zdołali zgromadzić stosunkowo skromne siły - 11 żandarmów i 10 „granatowych” policjantów. Komendę nad skleconą naprędce grupą objął dowódca posterunku żandarmerii w Rabce, Josef Schnitzler.
Akcja zaczęła się w godzinach popołudniowych. Niemcy i „granatowi” policjanci przyjechali do Ochotnicy Górnej, rozpoczęli śledztwo i nad ranem 28 grudnia wyruszyli w góry. Pościg odbywał się w trudnych warunkach, przy dwumetrowej pokrywie śnieżnej. Dokumenty niemieckie jednoznacznie stwierdzają, że grupa natknęła się na obóz w południe.
Przybycie Niemców było dla partyzantów ogromnym zaskoczeniem. Także sami napastnicy nie zdążyli przygotować ataku, gdyż dopiero po wejściu do zasypanego śniegiem obozu zorientowali się, że już w nim są. Zaczęła się bezładna strzelanina. Niemcy podciągnęli bliżej erkaem, zaczęli wrzucać granaty do rur kominowych. Żadna ze stron nie wiedziała, jakimi siłami dysponuje przeciwnik. Kiedy tylko akowcy zdołali złożyć czyszczony karabin maszynowy, zaczęli odpowiadać ogniem i wycofywać się z ziemianek. „Uciekali boso, w koszulach, ale nie bez broni” - pisała akowska łączniczka. W jednej z pierwszych grup wybiegł na czele kilku ludzi „Ogień”. Zaraz za nimi podążyli następni, wśród których był zabezpieczający odwrót erkaemista. W końcu w ziemiance pozostało już tylko trzech ludzi - chory na zapalenie stawów Władysław Bem „Szpak”, który „do ostatniej chwili ładował naboje i podawał granaty”, Franciszek Sral „Wiatr” i Jan Kudas „Skowronek”. Tylko temu ostatniemu udało się uciec. „Wiatra” dopadły kule i po kilkunastu metrach upadł w zaspę pod drzewem, gdzie zmarł. Z kolei „Szpak” nie chcąc się poddać i nie widząc innego wyjścia rozerwał się granatem. Po stronie niemieckiej zginął jeden żandarm.
Utrata obozu pod Czerwonym Groniem i kolejne obławy Niemców z lutego 1944 r. doprowadziły do niemalże całkowitego rozbicia oddziału „Wilk”. Urlopowani akowcy z okolic Mszany Dolnej wieść o tragicznych wydarzeniach wykorzystali jako pretekst do odejścia z grupy i niebawem zasilili dowodzony przez ppor. „Adama” nowy oddział o kryptonimie „Mszyca”. Do „Zawiszy” nie powrócił też obawiający się pociągnięcia do odpowiedzialności za utratę obozu „Ogień”, który wraz z dużą częścią swoich ludzi utworzył samodzielny oddział podległy podziemnemu Stronnictwu Ludowemu. „Wilk” odzyskał sprawność bojową dopiero późną wiosną 1944 r., na kilka miesięcy przed uruchomieniem w Małopolsce akcji „Burza”.