Na tropie heinkla, czyli bombowiec z ich wioski
Po II wojnie światowej przez wiele lat rolnikom zdarzało się wyorać na polach nadpalone części niemieckiego samolotu.
Był piątek, 8 września 1939 roku. W maleńkich Osinach (powiat bełchatowski) Niemcy kolbami karabinów wyganiali chłopów z domów i kazali ustawić się pod płotem na drodze biegnącej przez wieś. Jeden łamaną polszczyzną groził, że wszystkich mężczyzn rozstrzelają, jeśli natychmiast się nie dowiedzą, kto pięć dni wcześniej pomagał w zestrzeleniu niemieckiego bombowca. Co niektórzy we wsi mówili po niemiecku - o tyle, o ile, ale nikt nie potrafił oficerowi wytłumaczyć, że o samolocie nic nie wiedzą, że 3 września miejscowość była pusta, bo wszyscy zapakowali manatki na wozy i uciekali w stronę Łodzi. Byle dalej od linii frontu...
Stanisław Krupski ma dziś 95 lat. Przyznaje, że czasami pamięć go zawodzi. Ale tamtą scenę ma wciąż przed oczami. I znów czuje strach, bezradność, przerażenie.
- O tym samolocie nic nie wiedzieliśmy, naprawdę - opowiada starszy pan. - Uciekliśmy w niedzielę rano, a gdy wróciliśmy w piątek Niemcy już samolot zabrali. Spadł tu niedaleko, na naszych łąkach. Nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby nie przyjechał taki jeden z sąsiedniej wsi. Mówił dobrze po niemiecku. Wytłumaczył oficerowi, jak było. Kazali nam iść do domów.
Dlaczego Niemcy myśleli, że ktoś z Osin pomagał w zestrzeleniu bombowca? Jak właściwie cywile mieliby tego dokonać? Pan Stanisław nie potrafi tego wytłumaczyć. Samą historię powietrznej walki, która w niedzielne popołudnie, 3 września 1939 roku, rozegrała się nad Osinami, zna tylko z relacji osób, które też jedynie słyszały od kogoś, jak ona przebiegała.
A jak było naprawdę?
Po godz. 15 nad łąkami w okolicach Osin przelatywały dwa niemieckie bombowce Heinkel 45 wersja D. Standardowy model. Właśnie wracały w stronę Wielunia po zakończeniu zadania bojowego. Nagle obok nich pojawiły się polskie myśliwce - z „zasadzki myśliwskiej” wyleciały na „wymiatanie” niemieckich maszyn. Akcję przeprowadzono książkowo - niemieccy piloci nie mieli pojęcia, co się dzieje. Plutonowy pilot Franciszek Prętkiewicz na jednoosiowym, małym myśliwcu PZL P.11 nie zastanawiał się długo. Z bliska zaatakował serią z góry jeden bombowiec. Załoga drugiej niemieckiej maszyny miała wrażenie, że polski myśliwiec dosłownie staranował bombowiec. Trafiony heinkel zaczął się palić. Gdy spadał na ziemię, jeden z lotników próbował się ratować - wyskoczył z płonącego samolotu. Maszyna była już jednak bardzo nisko. Spadochron nie zdążył się otworzyć i niemiecki lotnik zginął. Samolot wbił się w ziemię może 200-300 metrów od zabudowań.
Taką relację tej powietrznej walki przedstawił dowódca II plutonu 8. kompanii 84. pułku piechoty z 30. DP ppor. W. Bargiełowski. Przelatujące nad łąkami bombowce obserwował z ukrycia przez lornetkę. Podszedł do leżącego na ziemi niemieckiego lotnika. Ten już nie żył. Bargiełowski zabrał mu z kieszeni notes z wynotowanymi kilkoma lotami i zegarek. Żadnych innych dokumentów przy nim nie było.
Dziś wiadomo, że ppor. Bargiełowski najprawdopodobniej nie widział wtedy wszystkiego. Wydaje się, że z płonącej maszyny wyskoczyło obu członków załogi: obserwator porucznik Gerhard Radt i pilot szeregowy Helmut Franke. Obaj zginęli. Podobno zachowało się nawet zdjęcie ich grobów.
- Wiemy, że taka fotografia istnieje. Mamy nadzieję ją zdobyć - mówi Marek Tokarek, dyrektor Muzeum Regionalnego w Bełchatowie, które ruszyło właśnie z projektem „Przerwany lot” poświęconym temu mało znanemu epizodowi wrześniowych walk w okolicach Bełchatowa. - Przeczesujemy też archiwa. Szukamy kolejnych relacji dotyczących tych wydarzeń. Myślę, że już niedługo będziemy się mogli pochwalić naprawdę ciekawą publikacją na temat tego, co nad Osinami wydarzyło się 3 września 1939 roku - dodaje.
Historyk podkreśla, że swoją cegiełkę do tych badań dokładają także mieszkańcy okolicy. Chodzi nie tylko o relacje osób, które tamten wrzesień pamiętają. Mieszkańcy Osin już przekazali historykom kilkadziesiąt elementów, które najprawdopodobniej pochodzą z wraku zestrzelonego heinkla. Jak udało się przekonać ludzi do tego, żeby pozbywali się takich skarbów?
- Pojechaliśmy do Osin ze stolikiem i parasolem. Rozstawiliśmy się przed sklepem - Marek Tokarek opowiada o tej dosyć nietypowej akcji pozyskiwania eksponatów. Jak mówi, na płocie i ścianie budynku rozwiesili banery ze zdjęciami samolotów i nadrukowaną relacją dotyczącą walki. Przygotowali też ulotki z opisem tamtych wydarzeń. Ludzie przychodzili, czytali, oglądali, zabierali do domu ulotki. A potem wracali.
- Jedni od razu przynosili jakieś nadpalone albo stopione elementy, które - ich zdaniem - mogły pochodzić z tego samolotu. Inni mówili, że chyba coś takiego gdzieś u siebie widzieli i muszą poszukać. Kolejni opowiadali to, co sami słyszeli od rodziców czy dziadków - Tokarek mówi, że reakcja mieszkańców była fenomenalna. Przez 78 lat nikt o tym wyjątkowym epizodzie lokalnej historii nie mówił. Teraz mogli poczuć wreszcie dumę z tego, że i u nich, w maleńkich Osinach, działo się kiedyś coś tak wyjątkowego, że można wokół tego prowadzić badania. - Okazało się, że niektóre elementy całymi dekadami leżały w stodołach czy szopach. Inne ktoś lata temu wyorał podczas prac polowych i przechował na pamiatkę. Na pierwszy rzut oka wyglądają jak zwykły, kompletnie bez-użyteczny złom, ale dla nas to bardzo cenne eksponaty - dodaje.
Komuś, kto nie jest specjalistą, nigdy nie przyszłoby do głowy, że nadpalone przewody, podziurawiony fragment jakiejś rurki czy półokrągły kawałek blachy z charakterystycznym nitowaniem to takie skarby.
- Wiele elementów już udało nam się „umiejscowić”. Wiemy do czego służyły - Tokarek pokazuje m.in. fragment rury wydechowej czy okrągły zegar pokładowy, którego elementy pod wpływem temperatury stopiły się. - Dostaliśmy też jeden element, na którym odkryliśmy tabliczkę znamionową - chwali się historyk.
O tym, żeby odnaleźć cały samolot albo jakieś duże części, raczej można zapomnieć. W pierwszych dniach września, gdy Niemcy rozgościli się w okolicach Bełchatowa, wywieźli wrak. To, co teraz udaje się odkryć, to części, które utkwiły w ziemi albo takie, które mieszkańcom jednak udało się pozbierać jeszcze, zanim okupanci zaczęli robić porządki. We wrześniu w Osinach mają zostać natomiast przeprowadzone prace związane z wydobyciem części samolotu, które jeszcze kryje ziemia.
- Gdy skompletujemy pozwolenia, ruszymy w teren ze specjalistycznym sprzętem - mówi Tokarek.
Każdy z fragmentów, które już teraz mieszkańcy oddali do dyspozycji historykom, zostanie przekazany specjalistom. Ci poszczególne elementy oczyszczą, opiszą i skatalogują. Może się też okazać, że część z nich nie ma z niemieckim bombowcem nic wspólnego.
- Ale musiały przecież w jakiś sposób tutaj trafić. Może okazać się, że pochodziły z innego samolotu, który także brał udział w tej walce - sugeruje Tokarek.
Bo na przerwanym locie niemieckiego bombowca ta historia wcale się nie zakończyła. Miała ona swój ciąg dalszy i to taki z dosyć niespodziewanym zakończeniem. Z zachowanych relacji polskich żołnierzy 84. pułku piechoty wynika, że powietrzny atak polskich myśliwców nie zakończył się typowym happy endem. Drugi samolot biorący udział w „wymiataniu” (pilotowany był prawdopodobnie przez podchorążego Wiesława Chomsa) został przez Niemców trafiony. Miał uszkodzony zbiornik z paliwem i musiał przymusowo lądować. „Usiadł” na pobliskiej łące. Pilotowi nic się nie stało. Ten wysiadł z samolotu i poszedł tam, gdzie (jak wiedział) były polskie pozycje. Musiał do nich szybko dotrzeć, bo jeszcze tego samego popołudnia kompania saperów pod dowództwem podporucznika Wacława Rześny, otrzymała rozkaz przedostania się z miejscowości Kluki (od Osin dzieliło ją ok. 10 km w linii prostej) do miejsca, w którym pozostawiony był samolot.
Saperzy wyjechali dwoma samochodami, ich zadanie było proste: mieli ewakuować uszkodzony polski samolot na tereny zajmowane przez nasze wojska. Na pozór proste zadanie przeciągnięcia samolotu na bezpieczny teren okazało się niewykonalne. Na północ od Osin zaczynała się ściana lasu, przez który trzeba było przejechać. Ale jak, skoro skrzydła myśliwca miały po kilka metrów długości?
Gdyby wśród wysłanych do ewakuacji żołnierzy był mechanik, umiałby skrzydła zdemontować - zwyczajnie je złożyć. Ale ci na miejscu tego nie potrafili. Dochodziła godz. 21. Ostatnie oddziały polskiej artylerii wycofywały się za linię rzeki Widawki. Przypuszczano, że rano wejdą tu już Niemcy. Samolotu (choćby uszkodzonego) nie można było im zostawić. Saperzy nie mieli wyjścia - musieli na miejscu spalić maszynę i wrócić do miejsca postoju kompanii, zanim mosty na Widawce zostaną wysadzone.
Czy można liczyć na to, że części wraku polskiego myśliwca także uda się kiedyś odnaleźć? Czy jego fragmenty również przechowywali przez dziesięciolecia okoliczni gospodarze? Możliwe, że te tajemnice już niedługo również uda się wyjaśnić.