Na Syberii głód łamał ludzi. Ale nadzieja trwała
Na zesłaniu w tajdze wszyscy marzyli o jednym: o kromce chleba. Ale do końca wierzyli, że wrócą do wolnej Polski. I o tym jest książka „Kromka chleba” autorstwa Dagmary Dworak.
W Hajnówce, w rodzinie Żukowskich żyło się sielsko, jak w bajce.
Oczyma dzieci wszystko wygląda dużo fajniej. Ale niewątpliwie Hajnówka przed wojną była miejscem niezwykłym. Rozwijały się tam Zakłady Przemysłu Drzewnego, jedne z lepszych w Europie. Produkowano w nich meble na potrzeby Sejmu, gabinetów londyńskich. Wszystko budziło się do życia, nabierało rozpędu cywilizacyjnego. Ale życie w przedwojennej Polsce było sielskie i anielskie tylko dla wąskiej grupy. Ci, którzy mieli posadę, mieli perspektywy. Większości nie żyło się tak łatwo. W książce widzimy ubogiego chłopca, Rusina, w długiej lnianej koszuli, pod którą nie miał bielizny.
I którego ciocia Jadzia - wtedy mała dziewczynka - w zemście wysmagała pokrzywami po gołej pupie.
Oj tak, ciocia Jadzia miała nieziemską fantazje. Za ten wybryk, za to, że naigrywała się z biedy innych, dostała od ojca lanie. Do końca życia była osobą z wyobraźnią i polotem. To ona Niemcom tak hardo w oczy patrzyła, nie uciekła z ganku jak inne dzieciaki. W Hajnówce moja rodzina mieszkała przez kilka lat. Dziadek był leśnikiem, pracował w Lasach Państwowych. Dostali gajówkę położoną w środku puszczy, na pięknej polanie, otoczoną szpalerem drewnianych płotów, z zielonymi okiennicami, które miały wycięcia w karo.
Dlaczego wywieziono rodzinę dziadka?
10 lutego 1940 r. ofiarami wywózek stali się osadnicy ziemscy, czyli dawni wojskowi z Legionów Piłsudskiego. I leśnicy. Leśnicy znali teren. Stanowili zarzewie partyzantki. Tego się Rosjanie bali. Dziadek z rodziną zostali wywiezieni do Gramatuchy, głęboko w tajdze. Razem z nimi było tam ok. 500 innych Polaków. Dziadek był legionistą. To miało znaczenie dla jego postawy. Ten hart ducha w Polakach był głęboko zakorzeniony. Niezłomnie wierzyli, że wrócą do wolnej Polski. Nadzieja trzymała ich przy życiu.
Najpierw dziadek z rodziną trafiają do wagonu. Podróżują tak wiele tygodni.
W Białymstoku, w Muzeum Pamięci Sybiru, mają taki wagon. Jest pięknie pobielony od środka, przez co mniej rzeczywisty. Ale pokazuje przestrzeń, na której ci ludzie byli stłoczeni. Norma radziecka to było 40 osób na wagon. Nadgorliwi funkcjonariusze NKWD próbowali tam wcisnąć więcej ludzi.
Droga w takich warunkach była koszmarem: ziąb, ciemność, dziura w podłodze zamiast toalety, zamarzające ściany. Czasem dostali wodnistą zupę, czasem tylko wiadro śniegu. I tak przez sześć tygodni. Ludzie opadali z sił. Kolejne dziesięć dni zabrało im dotarcie w głąb tajgi, na miejsce zesłania. Ale to, co moja ciocia do dziś wspomina, to wzajemna życzliwość uwięzionych w tych wagonach. Znalazła się nawet żółta wstążeczka, żeby dzieci mogły się nią bawić.
Na miejscu też sobie pomagali.
Tak było do momentu zimy, która ich złamała. Głód łamie ludzi skutecznie. I była to świadoma polityka Sowietów: sprowadzić egzystencję człowieka do martwienia się o następny dzień, o kromkę chleba. Człowiek myśli jak zapewnić przetrwanie rodzinie, nie snuje rewolucyjnych planów.
Ta tytułowa kromka chleba była głównym temat myśli i działań ludzi?
Pytałam Sybiraków: gdybyście mieli powiedzieć o jednej rzeczy, o której marzyliście przez lata zesłania, co by to było? Wszyscy marzyli o chlebie.
Kobiety w lodowatej wodzie wypłukiwały złoto, by zdobyć bony na lepszy chleb: duży, biały. Ten zwykły był ciemny, brejowaty.
A jak się potem okazuje, nawet bardziej go pragnęli. Bo był ciężki, gliniasty, niedopieczony, ale zalegał dłużej w żołądku i dłużej nie czuli głodu.
Historia opowiadana jest przez osoby dorosłe. Ale pamiętają ją one z perspektywy dzieci.
Dziecko widzi to, o czym dorosły nam nie opowie. Dzięki temu historia jest bardziej przystępna. A ja chciałam, by książka była do poczytania. Opowiada mój tata i ciocia Danusia. Na początku ojciec mało się odzywa. Opowieść ciągnie ciocia, która była starsza, pamięta dużo więcej. Z biegiem czasu historię zaczynają opowiadać i on, i ona. Widzimy okrutny świat syberyjskiej tułaczki oczami dziecka. I to sprawia, że niejeden raz można wybuchnąć śmiechem. Jak choćby w trakcie mojej ulubionej opowieści o zaćmieniu słońca.
We wsi były dwa stada krów: kołchozowe i kołchoźników. Każdego pilnował pastuch. Na Syberii krowy jak wracają z pastwiska, to ich się nie pędzi, same wiedzą, gdzie mają iść. Ale jak nastąpiło zaćmienie, to te spłoszone krowy ruszyły w stronę wsi. Za każdym ze stad biegł przestraszony pastuch, nie wiadomo, kto bał się bardziej. Po tym wszystkim wieś wyglądała, jakby przeszło tornado: wszystko powywracane, poniszczone, pranie ze sznurów pozrywane.
Ja , przyznam z pewnym zażenowaniem, śmiałam się, kiedy dzieci miały rozprostować nogi umierającej staruszce…
To jest śmiech przez łzy. Umiera sąsiadka. Leży na posłaniu z podkurczonymi nogami. Dzieci po śmierci mają jej nogi wyprostować, by nie zastygła w tej pozycji i mogła zostać pochowana. Mama kazała, dzieci bardzo się starają, jedno drugiemu pomaga. No i gdy sądzą, że to już koniec, szarpią ją za nogi. A ona nagle ożywa, siada na posłaniu, bo przerwano jej agonię. Śmiejemy się, ale to sytuacja jakiej nikt by sobie nie życzył. Wstrząsające, że dzieci miały same zdecydować, czy babcia już umarła, czy nie.
Straszna sytuacja przedstawiona przez dziecko ma inny wydźwięk.
Dzieci, pod parasolem ochronnym rodziców zawsze inaczej patrzą na świat. Co nie znaczy, że mniej rozumieją. Wystarczy popatrzeć, jak dzieci wtedy szybko politycznie dorastały. Pewnego dnia komendant przyszedł w odwiedziny do dziadków, bo - jak się później okazało - chciał adoptować mojego ojca. I ten mały, 5-letni szkrab dokładnie wiedział, czego mu nie wolno zaśpiewać przy komendancie. Dzieci rozumiały, że pewne rzeczy mogą mówić tylko między sobą. Że szkołę krytykuje się tylko do taty i mamy, nie wolno tego zrobić nawet do koleżanki.
Rozumiały, że muszą pracować, by odciążyć rodziców. Że nie mogą się bawić, tylko muszą kopać ziemniaki, odgarniać śnieg.
Z tego jak ciocia Jadzia podczas odśnieżania wybija szybę i z łopatą wjeżdża przez okno do pokoju, cała rodzina śmiała się przez lata. Jak spadł śnieg, to żartowali: żeby tylko Jadzia nie odśnieżała.
Potrafili się śmiać z tamtych przeżyć?
W mojej rodzinie ten Sybir był obecny, ale w sposób niezajadły. W latach 80., gdy budziła się Solidarność i tematy syberyjskie zaczęły powracać, przyszłam do ojca z pretensją: oni nam, Polakom, naszej rodzinie tyle złego wyrządzili, a ja nigdy nie słyszałam, żebyś im złorzeczył. Dlaczego jesteś taki wspaniałomyślny? Odpowiedział: dziecko, ty musisz się nauczyć odróżniać system od człowieka. System stalinowski był samym złem. Ale radziecki człowiek nie jest tylko zły. Każdy z Sybiraków wspomina jakieś dobro doświadczone od Rosjanina. Wielu z nich Rosjanom zawdzięcza życie.
Rodzina była w stanie po tych wydarzeniach żyć normalnie?
Oni pewnie by się pod tym nie podpisali. Ale ja twierdzę, że każdy z nich na swój sposób niósł te doświadczenia przez całe życie. W przypadku mojego taty widać to po tym, jak je. Dla niego nie ma rzeczy smacznych albo niesmacznych. Jest jedzenie. Je zawsze bardzo szybko. I talerz zostaje czysty, jak umyty. Ja nie miałam prawa wyrzucić chleba i nikt w domu nigdy tego nie zrobił. Zdarzały się kromki, które zeschły. Ale dbało się o to, żeby chleb nie zapleśniał, żeby koń mógł go zjeść. Zbieraliśmy go nawet od sąsiadów i nosiliśmy do królików. I ja to mam do dziś. Ta kromka chleba i ze mną idzie przez świat.
Jak to się stało, że zdecydowała się Pani podążyć śladami syberyjskiego zesłania rodziny?
Ten Sybir był z nami zawsze. Temat wracał na spotkaniach rodzinnych. I kiedyś po takim obiedzie, przy kawie i herbacie, rozmawialiśmy o marzeniach. Ojciec w końcu wyznał, że ma w życiu jedno niespełnione marzenie: chciałby zapalić znicz na grobie matki. Miał wtedy 74 lata. Pomyślałam: jak nie teraz, to kiedy? Mam męża optymistę. Dopingował nas, że wszystko jest możliwe. Skoro można na Księżyc, to można i w tajgę.
Nad symboliczną mogiłą w głębi tajgi ojciec pogodził się ze swoją przeszłością, ze śmiercią mamy. Jest dużo spokojniejszy
Postanowiliśmy, że skoro już wyjeżdżamy w tak daleką drogę w poszukiwaniu grobu babci, to przejedziemy całą trasę tego zesłania. Wyprawa trwała miesiąc. Udało nam się odnaleźć ludzi, którzy znali i pamiętali rodzinę Żukowskich. Odnaleźliśmy miejsca, w których żyli już po układzie Sikorski-Majski, kiedy nastąpiła amnestia dla zesłańców . Dziadek z dziećmi przeniósł się za Ural, do Buzułuku, Soroczyńska, bliżej cywilizacji, bo bliżej kolei transsyberyjskiej. Był już wtedy wdowcem.
Pani tata był jedynym z rodzeństwa, który się nie pożegnał z mamą.
Tak. I on całe życie niósł w sobie ten żal, że z mamą się nie pożegnał. Planując wyprawę do końca nie wiedzieliśmy, na co się decydujemy. Kiedy zamawiałam dwie łodzie nie przyszło mi do głowy zapytać, czy będą miały silniki. Dla mnie to było oczywiste. Jak zobaczyłam na miejscu dmuchane kajaki, zrobiło mi się słabo. Wiedziałam, że do przepłynięcia jest 40 kilometrów. I następne tyle, aby się z tajgi wydostć. Byłam przerażona.
Ale nie było dyskusji o tym, by się wycofać.
Determinacja ojca była wielka. Na Syberii byliśmy w lecie, tata tak sobie życzył, chciał zapalić znicz w 70. rocznicę śmierci mamy, czyli dokładnie 19 lipca 2011 roku. Ale kiedy stanęliśmy w tajdze, w miejscu, gdzie do rzeki Kija wpływa Gramatucha, zaskoczyła nas przyroda: każdy chwast, który u nas rośnie po kolana, tam sięga powyżej ramion. Ta wybujała roślinność okazała się zbyt dużą przeszkodą. Nie byliśmy na to przygotowani. Nasza wyprawa zakończyła się połowicznym sukcesem, bo nie dotarliśmy do celu wyprawy. Zbudowaliśmy symboliczna mogiłę, zapaliliśmy świece. Mojemu ojcu musiała wystarczyć bliskość tego miejsca i wysiłek, jaki włożył, by tam dotrzeć. Nie wiedzieliśmy, ile nam zabrakło do celu. Dziś wiemy, że to było około 6 kilometrów.
Tego dowiedziała się Pani się rok później, gdy pojechała do tajgi już tylko z mężem.
Na tę pierwszą wyprawę ciocia Danusia nie mogła pojechać z nami. Wyprawiając nas w drogę wyposażyła nas w ryngraf ku pamięci matki, zapisany po polsku i po rosyjsku. Ten ryngraf był w jednym z naszych plecaków, który został zatrzymany w Rosji. Zostaliśmy tylko z bagażem podręcznym. Ojciec miał ciepły sweter i kurtkę przeciwdeszczową. Ja miałam sandałki na nogach, a w torbie dziesięć świeczek na grób babci. Zdecydowaliśmy, że dokupimy sobie po zmianie bielizny, szczoteczkę do zębów, najpotrzebniejsze rzeczy. I pojechaliśmy w tajgę. Z perspektywy czasu uważam, że to najlepsze, co nas spotkało. Nie martwiliśmy się pilnowaniem bagażu, zajmowaliśmy się tym, co ważne.
Ten ryngraf od cioci Danusi nie trafił więc na swoje miejsce.
Gdy oddano nam plecak i wróciliśmy do Polski, ryngraf wędrował po naszym domu, między kuchnią, a spiżarnią. I tak zaczęliśmy rozmawiać z mężem o kolejnej wyprawie. Wiedzieliśmy, że musimy jechać wczesną wiosną, kiedy roślinność budzi się do życia. Bo ona budzi się późno, ale rośnie błyskawicznie. Tym razem odnaleźliśmy zakład obróbki złota, i olbrzymie hałdy kamieni z wyrobisk kopalni, gdzie pracował dziadek.
Do tej wyprawy byliście lepiej przygotowani.
W tajdze trzeba umieć patrzeć. Wcześniej nie wiedziałam, że tam pokrzywy rosną tylko w miejscach byłych lub obecnych siedlisk ludzkich. Pomocni okazali się złomiarze, którzy wyprawiają się w głąb tajgi po złom z dawnych kopalni. Dzięki temu był wytyczony trakt i wiedzieliśmy w którym kierunku mamy iść. Znaleźliśmy miejsce, gdzie była wioska. Kompleks zamknięto w 1953 r. Szybko znikał z powierzchni ziemi. W głębokiej tajdze przy 40 stopniach poniżej zera trudno iść po drewno. Więc domy niezamieszkałe były rozbierane i palone przez tych, którzy jeszcze nie wyjechali. Zostały tylko podmurówki. Miejsce cmentarza zarośnięte jest dziś brzozowym lasem.
Tacie ta wasza wyprawa dała satysfakcję?
Ta druga wyprawa mojemu ojcu tak naprawdę nie była potrzebna. On już przy tej symbolicznej mogile pogodził się i z tajgą, i ze swoim dzieciństwem. i z utratą matki. Wcześniej przeszłość była otwartą raną, nie gojącą się mimo upływu czasu. Dziś jest innym człowiekiem. Dużo spokojniejszym.