Na Pomorzu brakuje lekarzy. Wyjeżdżają do pracy za granicę
Medycyna ratunkowa, medycyna rodzinna, hematologia, patomorfologia, medycyna sądowa - to dziedziny, w których aktualnie na Pomorzu najbardziej brakuje lekarzy - alarmuje dr Jerzy Karpiński, dyrektor Wydziału Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku. Najgorsze jest jednak to, że nie ma również chętnych, którzy chcieliby się w tych dziedzinach specjalizować, choć wolne miejsca rezydenckie (czyli etaty w szpitalach finansowane przez Ministerstwo Zdrowia) czekają.
Sytuacja jest jednak dynamiczna - zastrzega dr Karpiński - co roku służby wojewody odbierają sygnały o braku innego rodzaju specjalistów - internistów, pediatrów, chirurgów, anestezjologów itd. Bo - tak naprawdę - wszystkich lekarzy brakuje.
Przychodnie podstawowej opieki zdrowotnej poszukują lekarzy rodzinnych, poradnie specjalistyczne bazują na emerytach, szpitale skarżą się, że nie mają kim obsadzić dyżurów. Placówki służby zdrowia na Pomorzu, podobnie jak w całym kraju, mają coraz większe problemy z zatrudnieniem medycznego personelu. Jeśli polityka państwa się nie zmieni, wkrótce nie będzie miał kto nas leczyć. Potwierdza to raport Najwyższej Izby Kontroli z maja ub. roku.
O połowę mniej
- Dane statystyczne jednoznacznie wskazują, że mamy w Polsce o połowę mniej lekarzy niż w innych krajach Unii Europejskiej - szacuje dr Roman Budziński, prezes Okręgowej Izby Lekarskiej w Gdańsku. W Polsce na tysiąc mieszkańców przypada średnio 2,2 lekarza, podczas gdy europejska średnia to nieco ponad 4. A są też kraje, które mają ich więcej, np. Grecja - 6 lekarzy na tysiąc mieszkańców. - W badaniach przeprowadzonych przez Naczelną Izbę Lekarską wyraźnie rysują się jeszcze dwa trendy statystyczne - jeden z nich mówi, że mimo iż liczba studentów medycyny wzrosła w ostatnim dziesięcioleciu dwukrotnie, to lekarzy w Polsce nie przybywa. Niepokojący jest też drugi trend - polscy lekarze coraz bardziej się starzeją. W wielu specjalnościach średnia wieku lekarza to ponad pięćdziesiąt lat. Jak się więc okazuje - nie wystarczy kształcić coraz więcej lekarzy, by ich mieć.
Nie mają czym płacić
- Kluczową sprawą jest zbyt niskie finansowanie w ochronie zdrowia - twierdzi dr Budziński. - Minister zdrowia Konstanty Radziwiłł rozpoczynał swoją kadencję z hasłem, które mówiło, że 6 proc. produktu krajowego brutto ma być przeznaczone na wydatki publiczne w ochronie zdrowia. Tymczasem nic się nie zmieniło. Nadal na ten cel idzie tylko nieco ponad 4 proc. Zdaniem dr. Budzińskiego, to o jedną trzecią za mało. Zbyt niskie finansowanie przekłada się na konkretną sytuację szpitali i przychodni, które by mieć lekarzy, muszą im zapłacić.
- Jeżeli w systemie będzie więcej pieniędzy, to problem niedoboru lekarzy sam się rozwiąże - uważa szef Okręgowej Izby Lekarskiej w Gdańsku. - Nie wystarczy wykształcić lekarzy, trzeba jeszcze mieć pieniądze, aby im płacić za pracę.
Z badań przeprowadzonych przez NIL oraz dr. Arkadiusza Szycmana z Komisji Młodych Lekarzy OIL we współpracy z Sopocką Pracownią Badań Społecznych wynika, że na różnych etapach drogi zawodowej, od studiów poczynając, „wykrusza” się jedna trzecia lekarzy.
- Już na etapie studiów liczba dyplomów wydanych na uczelniach medycznych jest istotnie wyższa niż liczba wydanych praw wykonywania zawodu - tłumaczy dr Roman Budziński. Oznacza to, że część świeżo upieczonych lekarzy odbiera dyplom i od razu wyjeżdża za granicę. Kolejna grupa opuszcza kraj po zakończeniu stażu, gdy nie może dostać się na wymarzoną przez siebie specjalizację. Jeśli za pierwszym, drugim razem im się to tutaj nie udaje, a w odległości 400 km, np. w Niemczech, Szwecji czy Danii, mogą ją zdobyć bez żadnego problemu - to siłą rzeczy się na to decydują. Przemawia też za tym argument ekonomiczny. To przecież etap życia, gdy zakłada się rodzinę, kupuje i urządza mieszkanie, wydatki są więc spore i trzeba mieć na nie pieniądze. Mają więc do wyboru - albo dyżurować 11-14 razy w miesiącu, albo pracować normalnie i mieć czas na życie rodzinne, pogłębianie wiedzy, pracę naukową oraz hobby. Wybór jest prosty - trzeba podjąć pracę za granicą.
- Trzecia grupa lekarzy decyduje się emigrować po zakończeniu rezydentury, mając już w ręku dyplom specjalisty. Dlaczego? Bo nie mogą znaleźć pracy, której warunki by akceptowali, bo mają dość nadmiaru biurokracji, absurdów i wiecznej reformy, bo chcą zarabiać na jednym, a nie na dwóch czy trzech etatach...
Wolne miejsca czekają
O wyborze specjalizacji przez lekarza w dużej mierze decyduje dziś rynek. Na medycynie ratunkowej na Pomorzu jest aktualnie 29 wolnych miejsc szkoleniowych. Chętnych brak. I trudno się dziwić. Jeszcze kilka lat temu z tą specjalnością młodzi lekarze wiązali ogromne nadzieje. Rzeczywistość jest jednak zniechęcająca. Specjaliści z tej dziedziny są praktycznie skazani na pracę w szpitalnych oddziałach ratunkowych, wyjątkowo ciężką i niewdzięczną. I to za niewielkie pieniądze. Na hematologii wolnych jest 15 miejsc - zgłosiła się jedna osoba. Może dlatego, że to wyjątkowo trudna i mało optymistyczna dziedzina medycyny. Lekarz, który ją ukończy i chciałby np. otworzyć prywatny gabinet, musiałby mieć olbrzymie zaplecze laboratoryjne, by wykonywać analizy, a to jest praktycznie niemożliwe.
- Lekarz, który chce się specjalizować, może to robić obecnie tylko w ramach rezydentury, bo dyrektorzy szpitali (z nielicznymi wyjątkami) nie zatrudniają ich na etatach - tłumaczy dr Elżbieta Mówińska, kierownik Oddziału Szkolenia Pracowników Medycznych w Wydziale Zdrowia UW w Gdańsku. - Po ostatniej, jesiennej sesji egzaminacyjnej wielu lekarzy, którzy chcieli robić wybraną przez siebie specjalizację, decydowało się na wolontariat. Przy wsparciu partnerów czy rodziny będą więc przez kilka lat pracować za darmo. A gdy specjalizację zdobędą, to i tak nie wiadomo, czy znajdą pracę.
- Największy problem z zatrudnieniem młodych lekarzy specjalistów jest w dziedzinach zabiegowych. Bo o ile internista, kardiolog czy dermatolog zatrudni się w przychodni, to chirurg musi znaleźć pracę w szpitalu - wyjaśnia Elżbieta Mówińska.
Nie ma danych
Tymczasem szpitale - choć potrzebują więcej lekarzy - nie chcą ich zatrudniać, bo oszczędzają. Gros ich wydatków pochłaniają przecież płace. I tu zaczyna się błędne koło. Część lekarzy wyjeżdża do pracy za granicę, bo w kraju nie może jej znaleźć, ci, którzy zostają w szpitalach, są przeciążeni obowiązkami i po kilku latach takiej orki czują się wypaleni zawodowo. Bywa, że i oni zaczynają marzyć, by choć przez kilka lat pracować w normalnych warunkach i to za pensję kilka razy większą.
Ilu lekarzy wyemigrowało dotąd z kraju - nie wiadomo. Takich danych nie ma ani resort zdrowia, ani lekarski samorząd. Komisje ds. rejestracji lekarzy w okręgowych izbach lekarskich zbierają tylko dane o wydanych zaświadczeniach unijnych o tzw. postawie etycznej.
To jedyny dokument, o który wystąpić musi do izby lekarz chcący podjąć pracę w krajach UE. Fakt, że lekarz o niego wystąpił, nie oznacza jednak, że się na to zdecydował. Według NIK - brak informacji na temat emigracji personelu medycznego uniemożliwia jej przeciwdziałanie. A brak lekarzy niektórych specjalności już teraz staje się jedną z najistotniejszych przyczyn wydłużania się czasu oczekiwania na świadczenia medyczne, czyli wciąż rosnących kolejek.
W terenie lekarz jest na wagę złota
Jan Tumasz, przewodniczący Pomorskiego Związku Pracodawców Ochrony Zdrowia
Ponoć najbardziej poszukiwani na rynku pracy są specjaliści od medycyny rodzinnej...
Poszukiwani są nie tylko specjaliści w zakresie medycyny rodzinnej, ale w ogóle lekarze do pracy w podstawowej opiece zdrowotnej, w tym interniści i pediatrzy. Niemal wszystkie podmioty zrzeszone w naszym związku, a jest ich w sumie na Pomorzu 165, borykają się z brakiem lekarzy.
Gdzie lekarzy brakuje najbardziej?
Przede wszystkim w terenie. Tam lekarz jest na wagę złota. Próbowaliśmy znaleźć lekarza, który zastępowałby kolegów chociażby na czas urlopu, ale i to się nie udało. Również w Trójmieście trudno znaleźć lekarza chętnego do pracy w POZ.
Dlaczego?
Bo nie spełniły się obietnice z czasów, gdy były Kasy Chorych, że lekarze rodzinni będą ważnym ogniwem systemu ochrony zdrowia. Gdy powstał NFZ, ograniczono ich kompetencje, zaczęto mówić, że lekarz POZ jest tylko od wypisywania skierowań i prestiż tej specjalności podupadł. Gdyby nie czynni zawodowo emeryci, system by się zawalił. A jeśli zapowiadane zmiany wejdą w życie, to i tak nastąpi krach.
Skąd te obawy?
Jeżeli rząd zablokuje emerytom możliwość dorabiania, to spora grupa lekarzy będzie musiała odejść. Podobnie jeśli zacznie funkcjonować sieć szpitali, to z automatu 40 proc. środków z NFZ trafi do poradni przyszpitalnych. Kolejnych 20 proc. zgarną one w konkursach. Dla tzw. ambulatoryjnej opieki specjalistycznej zostanie niewiele pieniędzy. Pogorszy się dostępność usług. Jeśli pacjenci nie będą mogli dostać się do specjalisty, będą szukać pomocy w przychodni POZ. Lekarze emeryci odejdą, bo większego naporu już nie wytrzymają.