MY, POZNAŃ - 30-lecie samorządu terytorialnego. Proces zmiany wizji miasta trwa. Miejska demokracja ciągle dojrzewa
Rozmowa z Lechem Merglerem ze Stowarzyszenia Prawo do Miasta.
Czy 30 lat temu, gdy rodził się samorząd, mieszkańcy mieli poczucie, że od nich samych zależy rozwój Poznania?
Wówczas byliśmy chyba głównie przejęci transformacją gospodarczą i społeczną. Dominowała polityka krajowa, ogół mieszkańców nie za bardzo śledził sprawy lokalne. Przez całe lata mieliśmy słabe poczucie, że miasto od nas zależy, że je razem tworzymy. Takie mam wrażenia.
Co pana skłoniło do walki o zmiany w Poznaniu?
Najpierw rozczarowanie polityką ogólnokrajową – w 2005 roku PiS wygrało wybory. Zacząłem sobie uświadamiać, że na poziomie miejskim są większe możliwości dziania dla dobra wspólnego. To przekonanie wzmocniła potem idea, że miasta szybciej uczą się niż państwa, demokracja miejska jest bardziej innowacyjna niż krajowa. Druga przyczyna to konflikty w mieście spowodowane niekontrolowanym żywiołem inwestycyjnym po zmianie ustawy o zagospodarowaniu przestrzennym. Kiedyś na spotkaniu z mieszkańcami ktoś dramatycznie zapytał: Jak to jest, że musimy występować przeciwko demokratycznie wybranej władzy? To było doniosłe pytanie – z jednej strony pokazywało rangę aktu wyborczego w powszechnym wyobrażeniu uchodzącego za istotę demokracji. Z drugiej – ujawniało bezsilność, rozczarowanie taką demokracją, ograniczoną do wyborów. Po trzecie – zmotywowała mnie dyskusja o tożsamości konserwatywnego Poznania, która rozwinęła się po „zaaresztowaniu” przez policję Marszu Równości w 2005 roku.
Czy ruchy miejskie narodziły się w Poznaniu?
Istniały wcześniej, ale w Poznaniu nastąpił przełom i skok jakościowy, w dwóch etapach. Najpierw powstali My-Poznaniacy, w latach 2007-2008. Byliśmy rodzajem protezy reprezentacji interesu publicznego obok demokratycznej władzy, która nie zawsze ma rację, i której trzeba patrzeć na ręce. Zorganizowaliśmy się w skali miasta, żeby oczami mieszkańców oglądać różne kwestie i o nie walczyć, nawet w sądzie. Drugi przełom nastąpił w 2011 roku, gdy zorganizowaliśmy w Poznaniu I Kongres Ruchów Miejskich. Wtedy „wymyśliliśmy” ruchy miejskie (nazwę) i zainicjowaliśmy porozumienie ogólnopolskie.
Co wam udało się osiągnąć?
Na pewno jest to powszechna zmiana sposobu myślenia i narracji o mieście. Na II Kongresie (Łódź 2012) zrecenzowaliśmy założenia krajowej polityki miejskiej. Nasze uwagi zostały uwzględnione w finalnym dokumencie. Początkowe priorytety ekonomiczno-biznesowe, infrastrukturalno-techniczne zmieniły się na społeczne, środowiskowe, otwarte na ludzi. Narracja miejska mediów i wszystkich ugrupowań politycznych zaczęła z czasem skupiać się na zrównoważonym transporcie, dostępnych mieszkaniach, wyrównywaniu szans, walce ze smogiem. Dziś nikt nie będzie bronił autostrady w centrum miasta. Zmieniły się też postawy mieszkańców. Większość akceptuje np. wyrzucanie aut z centrów miast, priorytety dla komunikacji publicznej, obronę zieleni. Proces zmiany wizji miasta trwa, choć jeśli chodzi o władzę, to w praktyce bywa z tym różnie.
Czy teraz mieszkańcy mają większy wpływ na miasto?
W 2014 roku, gdy Jacek Jaśkowiak startował na prezydenta, udzieliliśmy mu poparcia i podpisaliśmy z nim porozumienie wyborcze. Różne bardzo ważne punkty tego dealu różnie były i są realizowane. Nie rozumiem decyzji o wycinaniu drzew, ale ma być uspokojona ul. Głogowska, pod społecznym naciskiem wycofano się z pływalni kosztem drzew w parku Kasprowicza, z zabudowy na Szachtach. Jednak miejskiego referendum w Poznaniu się nie doczekaliśmy. Jest nieco lepiej, ale o wszystko trzeba powalczyć. Ale dobrze, że w mieście toczy się nieustanna dyskusja.
Czym dla pana jest samorządność?
Istotne jest dla mnie miasto i miejskość. Samorząd to emanacja społeczności miejskiej. Podmiotowość mieszkańców ma tu podstawowe znaczenie. Ale pogląd, że wybory otwierają proces demokratyczny – partycypacyjnego zarządzania, a nie zamykają go, wciąż jeszcze się przebija. Widać jednak ciągłe dojrzewanie miejskiej demokracji.