Musi płacić swojej matce alimenty. "Nasza matka chyba nie ma w sercu Boga"
Suwalski sąd orzekł, że Krzysztof Olszewski musi płacić swojej matce alimenty. Choć jest chory, wychowuje dwoje nastoletnich dzieci i nie może znaleźć pracy. Choć nie ma majątku i z trudem wiąże koniec z końcem.
Nie wiem, jak traktować wyrok sądu: płakać, czy się śmiać? - nie kryje rozgoryczenia mężczyzna. - Nawet gdybym chciał, to nie będę płacił alimentów, bo nie mam z czego. Oszczędności nie posiadam, pracy w gminie jak na lekarstwo. Zresztą, jaki tu ze mnie pożytek, jak ze zgrabiałej ręki siekiera wylatuje. A na dyrektora też mnie nie wezmą, bo nie mam szkoły. Chyba będę musiał zacząć kraść, bo innego ratunku nie widzę.
Olszewski liczy na pomoc Ziobry. Czeka na uzasadnienie wyroku, który zapadł kilka dni temu, a później będzie pisał petycję do ministra.
- Nie może tak być, że sąd rujnuje życie mojej rodziny tylko dlatego, że matki, która ma blisko półtora tysiąca emerytury, nie stać na luksusy - dodaje. - Źle powodzi się jej w mieście? Niech wraca na wieś, do domu i normalnie żyje. Będzie miała i opiekę, i miskę zupy.
Z syna na syna
Krzysztof Olszewski urodził się i mieszka we wsi Łanowicze Małe (gm. Przerośl). Ma 52 lata, przyprószone siwizną włosy, pooraną bruzdami twarz i spracowane dłonie. Posiada też żonę Teresę i ośmioro dzieci. Większość z nich wyjechała już z rodzinnego domu. Na garnuszku rodziców pozostali tylko nastoletni bliźniacy. Obaj uczą się w przeroślańskim gimnazjum.
Olszewski ma też gospodarstwo, do którego wiedzie polna, wąska i potwornie dziurawa droga. Przejął majątek od rodziców, ze dwadzieścia lat temu. Trochę przypadkiem, bo był on szykowany najstarszemu synowi. Tak przynajmniej mówią we wsi. Ale pierworodny nie kwapił się do ożenku. A gdy już znalazł dziewczynę, to nie chciała ona pracować na wsi. I wszystkie plany legły w gruzach. - Rodzice dali każdemu co mogli - opowiada pan Krzysztof. - Dla sióstr opłacili szkoły. Mnie zaś zapisali resztę pola i chylące się ku ziemi budynki. Niewiele warte, ale dach nad głową był. W akcie notarialnym określili też, że do śmierci będą mogli korzystać z połowy domu.
Przez wiele lat zajmowali dwa pokoje, po prawej stronie od sieni. Teresa Olszewska mówi, że stosunki z teściami były różne. Raz lepsze, raz gorsze. Jak to w rodzinie, pod wspólnym dachem. Ale nikt nikomu kłód pod nogi nie rzucał.
- Woziliśmy dziadków do lekarzy, do znajomych - wspomina. - Dawaliśmy jeść, razem świętowaliśmy. Źle nie było. Choć teściowa do pomocy się nie garnęła. Jak prosiliśmy, by przypilnowała dzieci, bo w pole musimy iść to mówiła, że swoje już wychowała. Co było robić? Braliśmy maluchy na przyczepę i jechaliśmy.
- Kto bogatemu zabroni? - śmieje się Zapolski. - Ciotka z wujkiem oszczędne byli i mieli odłożone pieniądze. Kupili więc mieszkanie i wynieśli się do miasta.
Ale długo nie zagrzali tam miejsca. W Łanowiczach Małych opowiadają, że pod swój dach przygarnęli jedną z wnuczek. Gdy dziewczyna wyszła za mąż, pozostawili jej mieszkanie, a sami wynajęli stancję. Jakiś czas później znaleźli schronienie na innym osiedlu, w lokalu córki. Dorzucili się trochę do jego zakupu. Ale za to dziś nie płacą odstępnego, tylko rachunki. Te nie przekraczają czterystu złotych miesięcznie.
Pięć lat temu pan Krzysztof zachorował. Mówi, że wtedy więcej czasu spędzał u lekarzy, niż w obejściu. Uznał więc, że pora uporządkować kwestie majątkowe i podarował wszystko - żywe i martwe najstarszemu synowi.
- Chłopak nie mógł znaleźć pracy, przebąkiwał o wyjeździe za granicę. Chcieliśmy zatrzymać go na wsi i stąd ta darowizna- tłumaczy gospodyni.
Dodaje, że też nie ma już siły wszystkiego doglądać. Przez lata dość się napracowała, by odbudować chlewy, i wyremontować zaniedbany dom.
- Ciągle w coś inwestowaliśmy - twierdzi. - Kupowaliśmy maszyny, naprawialiśmy dachy. W tę gospodarkę, lekko licząc wsadziliśmy ze sto tysięcy złotych. A zarobić taką kwotę i wychować gromadkę dzieci wcale nie było łatwo.
Poszło o kartofle
Olszewski mówi, że niemal rok po tym, jak wyzbył się gospodarstwa listonosz przyniósł mu list. Opieczętowany, z suwalskiego sądu. Gdy go otworzył, aż zachwiał się na nogach. 83-letnia wówczas matka domagała się alimentów. W pozwie napisała, że bardzo ciężko w gospodarstwie pracowała. „Budowała i inwestowała, a w zamian dostała wygnanie i brak szacunku...” - czytamy w sądowym dokumencie. Kobieta skarży się też, że syn nie chciał jej dać worka kartofli.
- Nie mogłem w to uwierzyć - dodaje pan Krzysztof. - Kilka dni wcześniej przyjechała do nas na Wszystkich Świętych. Sama, bo w międzyczasie zmarł ojciec. Ugościliśmy ją obiadem, porozmawialiśmy i odwieźliśmy do domu. Nawet nie wspomniała, że brakuje jej pieniędzy. Zresztą, dostaje blisko półtora tysiąca emerytury. Może nie wystarcza na wszystko, ale da się żyć.
Kobieta przekalkulowała więc wszystko i zażądała po 500 złotych miesięcznie od syna i wnuka, który ma dwadzieścia lat i jest na dorobku. Ale ma z czego wesprzeć babcię, bo przecież przejął rodzinne gospodarstwo.
- Nie wiem, co ta ciotka wyprawia?! - łapie się za głowę Zapolski. - Wujek to pewnie w grobie się przewraca. To był prosty, ale bardzo uczciwy człowiek. Nigdy nie pozwoliłby dzieci po sądach włóczyć.
Suwalski sąd rejonowy pozew odrzucił. Uznał bowiem, że Olszewscy mają trudniejszą sytuację życiową, niż staruszka. Muszą utrzymać się z zasiłku rodzinnego, który wynosi 215 złotych miesięcznie.
- Co to dużo kryć - mówi pani Teresa. - Gdyby nie najstarszy syn, to byśmy z głodu umarli. Bo ja do ośrodka pomocy społecznej nie pójdę, ręki wyciągać nie będę. Wstydzę się i już. A tego zasiłku to nawet na chleb nie wystarcza. Owszem, latem dorabiam na grzybach, jagodach, ale kokosów z tego nie ma. Na szczęście syn od garnka nie odgania.
Ale staruszka nie odpuszczała. Wynajęła adwokata i złożyła apelację do „okręgówki”, a ta przyznała jej rację. Częściowo, bo odrzuciła roszczenia wobec wnuka. Natomiast Krzysztofowi Olszewskiemu nakazała płacić 250 złotych miesięcznie.
- To więcej, niż zasiłek - zauważa zainteresowany. - Zapytałem sędziego, skąd mam wziąć pieniądze?
Ten poradził, by inwalida podjął pracę. Bo - jak stwierdził - w okolicznych firmach ofert jest jak grzybów po deszczu. A płace też godziwe. Za godzinę można wyciągnąć co najmniej piętnaście złotych na rękę.
Komornik pukał do drzwi
Trudno powiedzieć, czy sędzia miał złe informacje, czy Olszewski źle szukał pracy. Ale jej nie dostał. Nie płacił też alimentów, bo nie miał z czego. Matka skierowała więc sprawę do komornika, a ten przyjechał do Łanowiczów Małych i zarekwirował stojący na podwórzu ciągnik. - Synowi zabrał nie mnie - precyzuje pan Krzysztof. - Bo ja już nic w tym gospodarstwie nie mam. Tłumaczyłem to poborcy, ale nie chciał słuchać żadnych argumentów.
Jakby tego było mało, w czerwcu tego roku staruszka znowu poszła do sądu. Bo uznała, że alimenty są zbyt niskie i zażądała, by i syn i wnuk płacili jej po tysiąc złotych miesięcznie. Na rozprawie tłumaczyła, że każdego dnia czuje się coraz gorzej. Stąd i wydatki są coraz wyższe.
Krzysztof Olszewski również złożył petycję do sądu. Prosił w niej o zniesienie obowiązku alimentacyjnego, albo zmianę orzeczenia. - Jeśli matka nie ma z czego żyć, to wszystkie dzieci powinny łożyć na jej utrzymanie - zauważa. - Mojemu rodzeństwu bardzo dobrze się wiedzie. Mają całkiem dobre posady, okazałe domy, mogą wspierać matkę. Proponowałem więc, żebyśmy zrzucili się po 40 złotych miesięcznie.
Ale sąd wniosku nie przyjął i orzekł, że pan Krzysztof w dalszym ciągu musi płacić alimenty. Mężczyzna złożył apelację, w której przypomniał, że matka generuje niepotrzebne koszty. Choćby z tej racji, że posiada dwa mieszkania. Jedno w mieście, w którym obecnie mieszka, a drugie - w rodzinnym domu, w Łanowiczach Małych. Tutaj drzwi do pokoi zamknięte są na klucz.
- Pomieszczenia nie są ogrzewane, bo matka kazała wymontować grzejniki- opowiada pan Krzysztof. - Wszystko idzie w marność, na ścianach wykwita grzyb. Chcieliśmy wymienić okna z drewnianych na plastikowe, ale zrobiła awanturę. Mówiła, że nie mamy prawa niczego ruszać.
Suwalski sąd nie wziął tego pod uwagę i obowiązek alimentacyjny utrzymał w mocy. Od kilku dni decyzja jest ostateczna.
Chcieliśmy zapytać staruszkę, dlaczego domaga się alimentów tylko od jednego syna. Dwukrotnie pukaliśmy do jej drzwi, ale nam nie otworzyła. Natomiast jej najstarszy syn tłumaczy, że Krzysztof znęca się nad matką. Wyzywa ją, popycha i wygania z domu. Odłączył wodę oraz energię elektryczną. Pokoje w rodzinnym domu są więc bezużyteczne. Dlatego staruszka musi tułać się po świecie.
- Wstyd na całą okolicę - kręci tylko głową Henryk Zapolski. - Ciotka chyba nie ma w sercu Boga.