Stanisław Dziewierski pewnego dnia stanął przed sądem oskarżony o zabójstwo woźnicy. Następnego dnia zawisł na szubienicy. Tak przed wojną działały sądy doraźne.
Stanisław Dziewierski miał 31 lat i razem żoną Klarą oraz 6-letnią córką Zosią mieszkał przy ul. Dworskiej w Łodzi. Jak później opowiadał przed sądem, warunki były straszne. Dziewierscy mieszkali w małej komórce bez okna, podłogi i pieca. Byli jednak tak biedni, że nie było ich stać, by płacić komorne. Zostali więc z ul. Dworskiej eksmitowali. Postanowili więc opuścić Łódź. Stwierdzili, że na wsi będzie żyło się im lepiej. Liczyli, że uda im się coś użebrać. W marcu 1933 roku wyruszyli więc w poszukiwaniu szczęścia. Córkę zostawili u krewnych i ruszyli pieszo w kierunku Łęczycy. Po drodze kupili kaczkę. Jak później zeznawali świadkowie, Klara Dziewierska nie rozstawała się z nią nawet na chwilę.
Wieczorem, 23 marca, szli drogą z Łodzi do Łęczycy. Dziewierscy zatrzymali więc przejeżdżający drogą wóz konny załadowany owsem. Jego woźnicą był Zawadzki. Ulitował się nad nimi i powiedział, że podwiezie Stanisława i Klarę. Nie przypuszczał, że wydał na siebie wyrok śmierci.
Dziewierski siedział tyłem do Zawadzkiego. Zauważył leżący na wozie kawałek grubej blachy w kształcie pilnika. Wtedy w jego głowie pojawiła się myśl, by zabić woźnicę. Jechali już godzinę, byli w okolicach Ozorkowa, gdy Stanisław zauważył, że Zawadzki drzemie na koźle. Wtedy zadał mu pierwszy cios blachą... Mężczyzna nie wydał z siebie żadnego krzyku... Jeszcze trzy razy uderzył woźnicę. Jak potem stwierdził biegły lekarz śmiertelnym okazał się pierwszy cios. Przez kolejne dziewięć kilometrów Dziewierscy jechali z ciałem Zawadzkiego. W okolicy Lućmierza Stanisław zatrzymał wóz, zabrał ciało i zaniósł na pole, gdzie je zakopał. Nie miał łopaty więc dół wykopał deską. Dziewierski twierdził, że zrobił to sam, żony przy nim nie było. Ale prokurator wątpił, że tak było. Stanisław był niewysoki, szczupły więc pewnie sam nie był wstanie unieść zwłok. Po tygodniu ciało Zawadzkiego znalazł jeden z rolników, który bronował ziemię w okolicach folwarku Lućmierz. Zwłoki nie miały butów i wierzchniej odzieży.
Przed sądem Dziewierski opowiadał, że żona czekała na niego w Zgierzu. Pojechał po nią wozem Zawadzkiego, a potem razem udali się do Aleksandrowa Łódzkiego. Tam chciał sprzedać owies, który zabrali zamordowanemu. Ale zmienił plany, by zmylić tropy. Zatrzymał się w przydrożnej oberży na drodze z Aleksandrowa do Poddębic. Zamówił herbatę i zaczął narzekać oberżyście, że okulały mu konie, zepsuł się wóz.
- Potrzebuje dwóch furmanek do Aleksandrowa, bo muszę sprzedać owies - wyjaśniał właścicielowi oberży Dziewierski. Furmanki się znalazły. Stanisław sprzedał w Aleksandrowie zboże. Dostał 230 złotych. Furmani zauważyli krew na workach z owsem, ale myśleli że pochodzi od świni, która tego samego dnia została zabita.
Dziewierski wrócił do oberży, gdzie miała czekać na niego żona. W międzyczasie furmanka Zawadzkiego została naprawiona, konie opatrzone. Klara i Stanisław wsiedli do wozu. Pojechali w stronę Uniejowa. Po drodze spotkali żebraka Streicha. Dali mu 2 złote, by dostarczył konie i wóz do Uniejowa. Miał tam czekać na Stanisława i jego żonę. Trochę się zdziwił, gdy zobaczył, że Dziewierscy z kaczką wsiadają do autobusu jadącego w stronę Łodzi. W Uniejowie się nie pojawili. Początkowo to Streicha oskarżono o zabójstwo, bo zobaczono go z wozem Zawadzkiego.
Policja na trop Dziewierskich trafiła przypadkiem. Klarę aresztowano w Głownie gdy próbowała ukraść dorożkę. Jej rysopis zgadzał się z rysopisem kobiety, którą widziano w zajeździe pod Poddębicami. Kilka dni później na ulicy zatrzymano głównego sprawcę.
Stanisław Dziewierski stanął przed sądem doraźnym. Okazało się, że jego żona jest w ciąży, więc wyłączono ją z tego procesu. Odpowiadała zwykłym trybie.
- Wątły, żółty obojętny na wszystko - tak opisywały łódzkie gazety mordercę, który zasiadł na ławie oskarżonych. - Błędny wzrok, oczy bez wyrazu. Raz tylko się załamał i zaczął płakać. Stało się to wtedy, gdy obrońca zaczął mówić o pobudkach zbrodni, o beznadziejnej biedzie i nędzy.
Dziennikarze zauważali, że na sali sądowej siedziała jeszcze jedna osoba na którą wszyscy zwracali uwagę.
- To żona zamordowanego woźnicy - wyjaśniano. - Młoda, 28-letnia kobieta, od 10 lat zamężna, a dziś wdowa z trójką dzieci.
Prokurator zaczął swe przemówienie przed sądem doraźnym od bardzo ostro brzmiących słów.
- Brutalność i zbrodnie nie są obce na tej sali - stwierdził oskarżyciel. - Wysoki sąd rozpatrywał już sprawy przestępców bestialskich, nielitościwych, niemających w sobie żadnych cech ludzkich. Ta sprawa jest jednak tak okrutna i barbarzyńska, że podobnej nie pamiętają kroniki sądowe.
Reporterzy sądowi zauważali, że spośród wszystkich świadków nikt nie zeznawał na korzyść Dziewierskiego. Być może jego życiorys sprawił, że nikt się nad nim nie litował? Stanisław Dziewierski miał za sobą bogatą przeszłość kryminalną. Pięć razy stawał przed sądem. Kilka lat spędził w więzieniu. Miał 25-lat, gdy w wojsku zaraził się chorobą weneryczną. Przed sądem przyznał się od razu do winy.
Stanisław zatrzymał wóz, zabrał ciało i zaniósł na pole, gdzie je zakopał.
- Żyliśmy z żoną w skrajnej nędzy - opowiadał przed sądem Dziewierski. - Głodowaliśmy. Mieszkaliśmy w budzie bez okien, pieca, podłogi. Postanowiliśmy się udać gdzieś na wieś, by zarobić choć parę złotych. Po drodze dogonił nas wóz, bo szliśmy piechotą. Bolały mnie nogi, byłem zmęczony. Kazałem żonie iść dalej. Woźnicy zaproponowałem, by mnie kawałek podwiózł. Zgodził się, wsiadłem na wóz.
Opowiadał, że przed morderstwem wrócił z więzienia w Stanisławowie, gdzie odsiadywał wyrok za dezercję. Adwokat Dziewierskiego jako okoliczność łagodzącą chciał wykorzystać jego chorobę weneryczną. Zabójca twierdził, że czasem choroba dawała mu się we znaki.
- Gdy byłem bez roboty to dostawałem furii - mówił przy różnych okazjach sądowi. - Raz chciałem zabić żonę, jak mnie obudziła. Chciałem ją toporkiem w głowę uderzyć. Innym razem podarłem ubranie, chciałem połamać wszystkie meble...
Zeznawała też żona Woźnicy. Cały czas płakała. Nie mogła pogodzić się z tym, że jej nie mąż nie żyje i zostawił ją z trójką małych dzieci. Najmłodsze miało 3 lata, najstarsze - 10.
- Dlaczego zamordował? - pytała przez łzy wdowa po woźnicy.
Prokurator stwierdził, że sprawca tak okrutnego zabójstwa może zostać skazany wyłącznie na śmierć. Adwokat broniący Dziewierskiego wspominał zaś o wyjątkowej nędzy, która sprawiła, że Dziewierski zabił.
- Tylko nędza pchnęła go do takiego czynu - mówił adwokat broniący mordercę. - Przyznał się do winy, nie gmatwał sprawy i to należy uznać za okoliczności łagodzące. Dlatego proszę, by skazano go na bezterminowe więzienie.
Sąd nie uznał jednak tego za okoliczność łagodzącą. Tak samo jak choroby wenerycznej. Mecenas próbował doprowadzić do tego, by Dziewierskiego zbadali psychiatrzy. Uważał, że choroba weneryczna pozostawiła ślady w jego psychice.
- Oskarżony wygląda na człowieka zrównoważonego psychicznie - stwierdził sędzia i odrzucił wniosek obrońcy Dziewierskiego.
Po jednodniowym procesie Stanisława Dziewierskiego skazano na karę śmierci. Spokojnie przyjął wyrok.
- Chcę wisieć! - miał powiedzieć.
Mówił przed sądem, że napisał list do św. Piotra, by otworzył mu furtkę do nieba. Poprosił adwokata, by nie prosił o łaskę prezydenta. Ten go nie posłuchał. Wystosował odpowiedni wniosek.
Prezydent RP nie skorzystał z prawa łaski. Następnego dnia po ogłoszeniu wyroku Stanisław Dziewierski został powieszony. Ostatnie godziny przed śmiercią spędził w celi więzienia przy ul. Kopernika z więziennym kapelanem. Jego ostatnią wolą było spotkanie z żoną. Przez pół godziny byli sami. Gdy odchodziła prosił, by opiekowała się ich córką. Udzielił mu słów otuchy. Do Łodzi przyjechał z Warszawy kat Braun, by wykonać wyrok. Podobno Dziewierski załamał się dopiero na widok szubienicy. Został powieszony na dziedzińcu łódzkiego więzienia przy ul. Kopernika.