Kazimiera Leszyc miała pięć lat, gdy wybuchła wojna. Ojciec w marcu 1940 został skazany na 25 lat łagru. Mama umarła zaraz potem, gdy poznała prawdę o jego losach. Ale Kazię i jej trzy siostry zdążyła wychować na dzielnych ludzi.
Wywózki na “nieludzką ziemię” uniknęłam, bo miałam chorobę Heinego-Medina i często przebywałam nie w domu, ale u dziadków, pod Lwowem - opowiada pani Kazimiera. - To była dawna niemiecka kolonia: Waldorf. Te ziemie to był zabór austriacki i rodziny były mieszane. Austriaczką była babcia ze strony ojca. Stryjowie mieli żony, kuzynki ojca mężów z nazwiskami: Wilsch, Bommersbach czy Thier.
Mimo przebytej w dzieciństwie choroby, pani Kazimiera chodzi prosto i bez kul. Zawdzięcza to dziadkowi, który zawiózł ją jako małą dziewczynkę na terpię do Wiednia.
Dziadek musiał być niezwykle dzielnym człowiekiem. Ale babci, czyli swojej żony, przed wywózką uchronić nie mógł. Wywieziona ją - jak wielu Polaków z Kresów - w 1940 roku. Miała szczęście, bo nie na Sybir, ale do niezbyt odległej ukraińskiej wsi (poręczył za nią karczmarz zaprzyjaźniony z dziadkiem, który był przez kilka lat wójtem i społecznikiem). Tam były lepianki, a w środku polepa zamiast podłóg. Ale ta wioska była blisko, obok Dobrostanów, gdzie znajdowały się główne wodociągi do Lwowa. Babci pozwolili zapakować fumankę i zabrać jedną krowę.
- Pamiętam, jak przyszli Rosjanie, byłam wtedy u babci. Mężczyzn już w domu nie było. Dziadek wziął bryczkę, zaprzągł dwa najlepsze konie i wyjechał na Wołyń tuż przed wejściem Rosjan do Polski. Aresztowania uniknął. Był tam do 1943 roku. Miał tam gospodarstwo, które komuś dzierżawił. Zrezygnował z opłat za dzierżawę, zyskał spokojny kąt. Został woźnicą księdza, żeby zmylić tropy.
Dom babci i dziadka był zbudowany na wzór amerykańskiej farmy, piękny, z podmurówką i z woskowanymi podłogami (dziadek był przez jakiś czas w USA i przysyłał babci pieniądze na budowę). Budynki gospodarcze były dość daleko za domem, trzeba było przejść przez furtkę i trawnik.
Z amerykańskim wyjazdem dziadka wiąże się mocno romantyczna historia. Zakochał się w najpiękniejszej dziewczynie w wiosce, ale biednej, bo z licznej rodziny i ledwo z dwoma morgami w posagu. Kiedy się z nią ożenił, został przez swoich rodziców wydziedziczony. W tajemnicy przed nimi wyjechał do USA i własnymi rękami dorobił się wielkiego majątku.
Podzielił się nim z dziećmi bardzo hojnie. - Mojej mamie, Marii Wieczorek, w posagu zapisał piękne obejście i 20 morgów czarnoziemu - opowiada pani Kazimiera. - W banku zdeponował 10 tys. zł i tylko ona mogła tymi pieniędzmi zarządzać. To była wtedy wartość ładnego domu we Lwowie. Skończyła szkołę dla dziewcząt. Wyszła za mąż, mając 18 lat. Mój ojciec, Józef Mroczkowski ożenił się dość późno. Był policjantem, komendantem 8. komisariatu we Lwowie. Gdy zwierali małżeństwo, miał 36 lat, czyli był od mamy dokładnie dwa razy starszy. Ale to wtedy nie było niczym dziwnym.
Nie tylko pani Kazimiera, ale pewnie i jej rodzice, byli przekonani, że ten świat bezpieczny i dostatni mają na zawsze. W 1939 roku wojna przekreśliła te nadzieje.
Mama umierając bardzo młodo, miała 42 lata, mówiła nam na pożegnanie: „Pamiętajcie, wy musicie się uczyć”
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień