Moja podróż pociągiem do świata wspomnień
- Jak przeczytałem o tym, że tę linię znów otworzą, to się bardzo, bardzo ucieszyłem - mówi Leon Matysik z Zielonej Góry i opowiada nam o życiu „przy kolei”.
Kiedy przeczytał pan w naszej gazecie informację o planach ożywienia linii kolejowej Wolsztyn - Nowa Sól, nie krył pan radości. Dlaczego? Przecież mieszka pan w Zielonej Górze...
Bo ta linia to spory kawał mojego życia. Urodziłem się w Kębłowie, niewielkiej miejscowości w powiecie wolsztyńskim. Tu znajdowała się stacja kolejowa, na której zatrzymywały się pociągi tej linii. Tuż przy tej stacji był mój rodzinny dom. Oddalony od niej może góra 100 metrów. Jako maluch obserwowałem przejeżdżające pociągi. Jak podrosłem, nieraz sam nimi jeździłem, to do Nowej Soli, to do pracy w Zbąszyniu, to do Żagania. Bo nie wiem, czy pani wie, że pierwotnie ta linia biegła od Wolsztyna, przez Kębłowo, Nową Sól, aż do Żagania. Od samego początku, czyli od 1906 r.
Jak to jest żyć przy stacji kolejowej. Nie przeszkadzał wam hałas?
A skąd! No żyło się, po prostu. Moi dziadkowie musieli komuś przekazać gospodarstwo, bo nie miał się nim kto zająć. Wziął je więc mój ojciec. No i tam założył swoją rodzinę. Wielką rodzinę. Miałem siedem sióstr i dwóch braci, część z nich już nie żyje, reszta rozjechała się po całej Polsce... Dla takiego chłopaka jak ja, taka stacja to była nie lada atrakcja. Obserwowanie pociągów sprawiało mi wielką przyjemność. Dzięki temu się liczyć nauczyłem (śmiech). Bo chodziły tamtędy pociągi towarowe, takie przelotowe, które były bardzo długie, miały mnóstwo wagonów. No i ja tak liczyłem te wagony, liczyłem... To było chyba w 1956 r., jak w Babimoście lotnisko budowali. Pociągami dowozili materiały na budowę. Było ich naprawdę dużo. Pamiętam też wypadek, mężczyzna wjechał traktorem pod pociąg, zginął na miejscu. Do dziś dnia widzę, jak leży na ziemi, martwy... Ale to był tylko jednorazowy przypadek.
Nie chciał pan pracować na kolei?
Oj, chciałem! Bardzo chciałem. Ale Kębłowo to była wieś, gdzie wówczas żadnej pracy nie było. W Wolsztynie nie było miejsc. Pojechałem nawet do Nowej Soli spytać, czy mnie nie wezmą na kolej. Miałem niecałe 18 lat. I to była moja wada, bo na kolej przyjmowali od 18 lat. Powiedzieli, że nie ma mowy, za młody. A że pracować chciałem, to kolega mnie namówił na pracę na Śląsku, w kopalni. Tam przepracowałem dwa lata, potem było wojsko...
Jak wyglądało życie w Kębłowie?
Było ciężko. Oj, jak sobie dziś przypomnę, jaka po wojnie była bieda. Nas dziesięcioro, niewielkie gospodarstwo. Ojciec musiał oddawać część zboża, a jak nie oddał, to go do aresztu brali. A jak tu oddawać, skoro dzieciaków nie ma z czego wykarmić. Od kwietnia, aż do wczesnej zimy chodziliśmy bez butów. Dzisiaj się to odbija na moim zdrowiu bólami reumatycznymi. Bardzo zazdrościłem kolegom, bo oni mieli rowery, zabawki. Ja nie miałem nic, prosiłem nawet ojca, to mi powiedział: „Chcesz rower? To idź i na niego zarób”. No to co było robić, miałem 16 lat, to poszedłem do pracy. I tak, codziennie, dojeżdżałem pociągiem do Zbąszynia.
Przyniósł pan ze sobą segregator, w nim pewnie mnóstwo ciekawych historii...
W tym segregatorze są dokumenty związane ze stacją w Kębłowie, z koleją. Mam tu mapę, na której jest zaznaczona najstarsza linia kolejowa w Lubuskiem, prowadząca z Żagania, przez Głogów do Leszna. Powstała w 1862 r. Mam też mnóstwo dokumentów o moim ojcu, który był powstańcem wielkopolskim, o całej mojej licznej rodzinie. Zdjęcia, mapy... Jak przeszedłem na emeryturę, to cóż było robić, zająłem się zbieraniem.
Jak linię Wolsztyn - Nowa Sól znów otworzą, przejedzie się pan?
Oczywiście! Będę pierwszym, który wsiądzie do pociągu (śmiech). Miałem nawet pomysł, żeby napisać do prezydenta Nowej Soli i burmistrza Wolsztyna list, z podziękowaniem, że ta linia znów odżyje. Ale nie napiszę. Po prostu, wsiądę do pociągu.