Moja Namibia pachnie ochrą. Zabiorę was do niej
Są historie, do opowiedzenia których trzeba by odrzucić wszystkie kalki, symbole i stereotypy. Zapomnieć o książkach, które się przeczytało, chwytliwych i mało znaczących zdaniach typu: Nie ma jednej Afryki, Na pustyni widać więcej, Namibia to kraj kontrastów. Ale to przecież tak, jakby narodzić się od nowa, wyczyścić wszystkie kody kulturowe, tropy, którymi się szło przez całe dotychczasowe życie. Dlatego to nie jest opowieść o Afryce, to jest opowieść o mojej podróży do Namibii. Kilka kadrów. O drodze przez kanion, powolności i tańcu z kobietami plemienia Himba. I o zmroku, kiedy mocniej czuje się zapach ich skóry posmarowanej tłuszczem i rudoczerwoną ochrą.
Streszczenie
Gdyby opowiedzieć moją Namibię w skrócie, leci to tak: pakujemy się do terenówki z namiotami na dachu, którą przejedziemy cały kraj, od południa na północ i jeszcze trochę w bok. Jest 12 osób, plan przejścia Fish River Canyonu, pustynia Namib. Do tego kilka miasteczek, ocean, plemię Himba i Etosha Park, w którym zobaczymy więcej zwierząt, niż zapamiętaliśmy ze szkolnych atlasów. Tym samochodem pokonamy 4 tysiące kilometrów, raz zabraknie nam benzyny, kilka razy będziemy się bali. Postraszą nas w drodze skorpionami, złodziejskimi pawianami, słoń podejdzie za blisko, ktoś zwichnie nogę w miejscu, gdzie dolecieć może tylko helikopter.
Zobaczymy niebo tak blisko, że można z niego zrywać gwiazdy jak czereśnie, rozpalimy kilkanaście ognisk i uświadomimy sobie, że nie znamy żadnej piosenki do końca. Właściwie to nie znamy nawet pierwszej zwrotki. No może oprócz „Sto lat”. Zmarzniemy tak, jak to można zmarznąć w Afryce, a kurtka puchowa okaże się najprzydatniejszą rzeczą w plecaku. Zwolnimy. O to zresztą proszą w restauracjach („Nie pospieszajcie nas, jesteśmy stąd!”).
Będziemy się dziwić, że wciąż nie zburzyli pomników niemieckich kolonizatorów, zachowali nazwy ulic swoich oprawców, że jest czyściej niż w Polsce, bo dlaczego miałoby być, że w wielu miejscach obowiązuje zakaz używania plastiku. Każdy z nas zapamięta coś innego, każdy wróci do Polski ze swoją Namibią, ale każdy z nas, jak jeden mąż będzie cierpiał później na afrykańską melancholię. Będzie chciał wrócić.
Noce w kanionie
Tylko piach, suchy piach, jak śpiewa Aneta. I kamienie. Ostre, nieregularne, wkurzające, bo trzeba cały czas patrzeć pod nogi. Nie wiadomo, co lepsze; w pierwszym grzęźnie się pod ciężarem plecaka, przy głazach trzeba ekwilibrystyki, by nie wybić zębów. W przewodnikach piszą, że Fish River Canyon bywa morderczy, że by go przejść, trzeba mieć żelazną kondycję. Bo nie dość, że podłoże marnawe, to temperatury od 6 do 30 stopni.
Na biwaku przed startem straszą skorpionami, robalami wchodzącym do śpiworów i mrozem. Rekompensować robactwo i chłód mają pawiany, dzikie konie i całkiem sporo jak na tę porę roku wody. Plecaki ważą ok. 15 kilogramów, maszerujemy z nimi pięć dni, śpimy pod gołym niebem (ci, którym nie chciało się nosić namiotów) i filtrujemy wodę z kałuży. Na punkcie tej czynności oszaleliśmy zresztą bez reszty. Każdy z nas wręcz wyrywa sobie filtry z ręki. Nikt nie wyobraża sobie, by po powrocie do Polski, nie filtrować choćby godzinę dziennie.
Czynność ta pochłania każdą minutę biwaku. Co za to dostajemy? Największy Canyon Afryki, którego potęga jest zniewalająca, majestatyczne pionowe formacje skalne, ciszę i noc. A noc to niebo niezakłócone światłami miasta, z Drogą Mleczną i gwiazdami na wyciągnięcie ręki. Kiedy wracamy na biwak, witają nas zwycięskie dzwony. Lokalni biją w nie od niechcenia; nie mogą pojąć, że ktoś przyjeżdża z dalekiego świata tylko po to, by przejść jakiś kanion z wyschniętą rzeką. I jeszcze za to płaci.
Droga
W drodze jak to w drodze. Można przejechać 600 kilometrów, minąć jedną krowę i samochód. Dwa to już adrenalina. Są jeszcze zakręty, jeden na sto kilometrów. Łagodny. Cieszymy się, kiedy jakieś stado kóz wlezie nam pod koła i ani drgnie. Po drodze kilka osad, z których wybiegają dzieci nauczone, że turyści coś mogą dać.
Trochę inaczej jest w mieście, wtedy w wozie jakoś żywiej. Szymon i Marcin widzą dobre samochody, głównie toyoty hilux, są i toyoty land cruiser (nawet w Polsce takich nie ma, twierdzą), my z Anetą widzimy żebraków; Szymon z Marcinem kolonialną imponującą zabudowę Swakopmund, my domy na prowincji postawione z niczego (na północy właściwie to wiemy z czego, bo z patyków i gówien) i te lepsze osiedla, z kościołem w środku.
Szymon i Marcin ze swoją spiskową teorią dziejów wietrzą co rusz fałsz i szukają haczyków (bo pewnie ich tu zapędzili specjalnie dla turystów). My patrzymy z w oczy kobietom, które chcą, by zapłacić im za zdjęcie z dzieckiem przewieszonym jak plecak i chętnie byśmy tę kasę dały. Szymon i Marcin mówią: nie kupować, nie robić zdjęć, zero wysiadania z auta. My myślimy, że może to jedyne pieniądze, które zarobią tego dnia, nawet jeśli pocisną „chińszczyznę”. W jednym się zgadzamy: na nasze pytania nie ma prostych odpowiedzi, nie poznamy prawdy o Namibii w trzy tygodnie. Bo jaka jest prawda?
Próby opowiedzenia Namibii
O Namibii napisano trochę tekstów. Najczęściej występuje w nich jako „kraj kontrastów”. To samo można powiedzieć niemal o każdym państwie na świecie. W wyszukiwarce Google znajduję; Indie, kraj kontrastów, i dalej: Chiny, Iran, Brazylia, Meksyk, Polska, itd. Są też książki, w których można poczytać o białych, którzy wciąż stanowią 6 proc. mieszkańców i tęsknią za ładem, którego nie ma, o obozach koncentracyjnych stawianych przez Niemców, buncie plemion i wielkiej rzezi (1904 rok), którą się skończył.
O tym, że ulice wciąż noszą nazwy kolonizatorów, a pomnik niemieckiego imperium stoi w miejscu przesiąkniętym krwią Herero i Nama. O tym, że turyści szukają w muzeach głów zamordowanych powstańców, bo przecież to fajna atrakcja. O tym, że narodowość jest czymś dla Namibii obca, liczą się plemiona, które mają swoją hierarchię. I że Niemcy wciąż zostawiają tu spore napiwki. I jeszcze, że dzieci z plemion Himba specjalnie nie dopuszczano do edukacji, by mogły żyć jak dawniej. Bo to ciekawe dla białych. Może dlatego tak boimy się tego spotkania.
Kobiety z plemienia Himba
Gdy stoimy naprzeciwko dziewczyn z plemienia Himba, zachodzi słońce, a ja mam ochotę zwiać. Bo widzę tylko białych z aparatami fotograficznymi i czarne kobiety, których imion nie znam. Widzę moje zażenowanie i ich radość. I nie wiem, która z tych obserwacji jest prawdziwa, którą wyłącznie narzuca mi mój sposób myślenia o Afryce. Wszystkie narzędzia ucieczkowe, które się rodzą w głowie, przerywa ich śpiew i taniec.
Rytmiczny, hipnotyzujący, pełen siły, pewności siebie i dumy. I wtedy znów myślę, że są historię, w których nie trzeba wcześniej wymyślać scenariuszy. Że nasz strach, o którym wcześniej dużo rozmawiamy, jest tylko naszym strachem. Marcina obawy, że przyjedziemy do rezerwatu, w którym ktoś przed nami wystąpi jak w cyrku, obawami Marcina. Kiedy po kolei każda z nas znajduje miejsce w ich kręgu, łapię wreszcie oddech. To nasze ruchy są drewniane, ich elastyczne i giętkie. Naturalne i bezpośrednie. Ich taniec i śpiew się nie kończy, a zapach czerwonej glinki zmieszanej z tłuszczem staje się coraz bardziej wyraźny. Kiedy chcemy im coś zaśpiewać, robi się naprawdę żałośnie. Bo znać to my znamy jedynie dwie zwrotki hymnu i może „Sto lat”.
Paweł Gluza zaraża Namibią
Są historie, które wymagają, by na końcu wrócić do początku. Dla mnie początkiem jest Paweł Gluza, który od paru lat tak pięknie opowiada mi o Namibii. O pustyni, na której piasek jest pomarańczowy, o zwierzętach, które podchodzą do źródeł w pełnej, niemalże pierwotnej harmonii, tak, jakby sieć zależności pokarmowych na chwilę przestała istnieć. Opisuje noce w kanionie i mówi o byciu w Afryce w ten najbardziej przeze mnie ulubiony sposób; bez hoteli, drogich restauracji, dniach bez kąpieli, kiedy wszystko, co potrzebne do życia, ma się w plecaku. Blisko natury. Najbliżej, jak tylko dla turysty to możliwe. O życiu w piachu i kurzu, o tym, że trzeba wstawać o świcie i nie ma czasu nas sen. I tak było. Nie, było jeszcze lepiej. Bo Paweł nie opowiadał o zapachach i rudoczerwonej ochrze, którą wciąż pachnie mi koszula, w której tańczyłam z dziewczynami Himba.
W wyprawie Pawła Gluzy Outway Adventures brali udział: Gosia, Ania nr 1, Ania nr 2, Brygida, Asia, Aneta, Bartek, Przemek, Marcin, Szymon