Moja córeczka urodziła się innym rodzicom, czyli rozmowa o adopcji
Fakt, że nie mam dziecka, był moją życiową porażką - wspomina pani Lilianna, mieszkanka podszczecineckiej wsi. Adopcja zmieniła wszystko - na lepsze, ale i gorsze zarazem.
Jak to się stało, że zdecydowała się pani na adopcję?
Aby zrozumieć co kieruje człowiekiem pragnącym dać dziecku dom, trzeba zacząć od czasu, kiedy się nie ma dziecka, chociaż bardzo chce się mieć. To niesłychanie samotny czas, pełen wątpliwości i poczucia porażki. To również czas poważnych pytań. Kto zawiódł? Jak będzie wyglądała przyszłość? Czy kiedykolwiek zdołam pogodzić się z tą stratą? O wiele łatwiej jest dzielić się ze światem radością niż smutkiem, jednak nosząc w sercu zadrę ciężko tą radość wykrzesać.
Proszę opowiedzieć o tym coś więcej.
Ludzie na ogół narzekają na nadmiar dzieci, na koszty ich utrzymania, na niekończące się obowiązki. Bezdzietność nie jest stanem naturalnym, przeczytałam gdzieś, że nie jest „oswojona”. To znaczy, że ludzie wokół nie wiedzą jak postępować mając takiego „odmieńca” między sobą. Bezdzietna kobieta nieustannie wystawiona jest na strzał, na przykre docinki, niedyskretne pytania, głupie rady. Żadne tabu nie chroni jej prywatności. Jej intymność, zdrowie, uczucia wystawione są na publiczny osąd. To bardzo bolesne, bo zmusza do przybierania masek i płaczu w samotności. Nie mamy przecież w zwyczaju uzewnętrzniać swoich uczuć przed całym światem.
Pamięta pani pierwszy moment gdy zobaczyła swoją przyszłą córkę?
Nigdy tego nie zapomnę. Dobiegałam czterdziestki, a od zgłoszenia się do ośrodka adopcyjnego minęło już pięć lat. Kiedy zadzwonił telefon z tą wymarzoną wiadomością, nie zastanawiałam się ani chwili. Nie miałam żadnych wstępnych oczekiwań co do płci i wieku, chciałam jedynie aby dziecko było zdrowe. Kiedy zobaczyłam Justynkę, była maleńka, zabiedzona i zupełnie obojętna na otoczenie, ale od razu zrozumiałam - „ona do nas pasuje”. Przez miesiąc odwiedzaliśmy ją codziennie. Te dni to była prawdziwa gonitwa: rano praca, po południu odwiedziny w domu dziecka, a wieczorami bieganie po galeriach handlowych otwartych do późnych godzin, żeby kupić ubranka, zabawki i urządzić pokoik…
Jak układały się wasze dalsze losy?
Marzyliśmy o dziecku zdrowym i z taką opinią Justynka opuściła placówkę. Rozwijała się jednak wolniej niż inne dzieci i miała kłopoty z nauką mowy. Po licznych konsultacjach i wizytach u specjalistów, diagnoza była nieubłagana - lekkie upośledzenie umysłowe. Zalecenia: ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Podziałało to nas strasznie mobilizująco. Trzy razy w tygodniu jeździliśmy na zajęcia wczesnego wspomagania rozwoju i raz w tygodniu na hipoterapię. Zrezygnowałam z pracy i przeszłam na świadczenie pielęgnacyjne, bo córeczka potrzebowała mojej obecności cały czas. Tłumaczyłam sobie, że może nie będzie intelektualistką, ale zrobię wszystko, by była szczęśliwa i możliwie samodzielna.
Poczuła się pani oszukana?
Nie mam do nikogo pretensji, ani żalu. Adopcja to jedna z dróg, która prowadzi do posiadania dziecka. Jeśli decydujemy się na nią, to z pełną odpowiedzialnością za małego człowieka, który niesie ze sobą określony bagaż doświadczeń. Musimy zaakceptować go takim jakim jest. Dom dziecka to nie sklep z zabawkami, a w adopcję zawsze wpisany jest element ryzyka. Jeśli ogarnia mnie gniew, to raczej na niewydolny system prawny, przez który moja córka musiała długie miesiące spędzić w placówce opiekuńczej, zamiast od razu trafić do dobrej rodziny.
Jak na adopcję zareagowało pani najbliższe otoczenie?
Przeżyło konsternację! Nagle zrozumiałam, dlaczego niektórzy adopcyjni rodzice pakują walizki i zaczynają życie w nowym miejscu. Plotkom i domysłom nie było końca. Niektórzy uważali, że Justynka jest owocem pozamałżeńskiego związku mojego męża, inni że na pewno się „puszczałam” i ukrywałam ciążę… Widząc mnie z wózkiem, starsze panie najpierw z zainteresowaniem pytały kto mnie odwiedził, a gdy poznawały prawdę, zapadała kurtyna milczenia. Nikt nie potrafił się zachować i po prostu powiedzieć „gratuluję!”.
Czy zamierzała pani powiedzieć córce, że jest adoptowana?
W tak rozplotkowanej wsi jak nasza nic nie pozostaje długo tajemnicą. Nie zamierzałam niczego ukrywać i w stosownym momencie chciałam opowiedzieć Justynie, że to ja jestem jej mamą, chociaż to nie ja ją urodziłam.
Jak przeżyliście etap szkoły?
Justynka nie lubiła się uczyć i od samego początku szkoła była drogą przez mękę - i to dla całej rodziny. Jej przypadek był takim paradoksem - za zdolna na szkołę specjalną, za słaba na powszechną… Zmienialiśmy korepetytorów, próbowaliśmy przemycać jakieś wiadomości podczas zabawy, nagradzać nawet małe sukcesy. Tak przetrwaliśmy szkołę podstawową. W gimnazjum było już gorzej. Justynka powtarzała pierwszą klasę ze względu na braki w opanowaniu materiału, drugą - ze względu na wagary. Poza tym bardzo „bruździł” tu również fakt, że wszyscy wiedzieli o adopcji. Justynka zaczęła brzydko go wykorzystywać, kreując się na takie biedactwo bez „prawdziwych” rodziców. Był moment, że powiedziałaby wszystko, byle tylko za darmo dostać lepszą ocenę i nie podejmować wysiłku.
Co się zmieniło?
Powołam się tutaj na słowa Zbigniewa Herberta - proste pytania wymagają czasem zawiłych odpowiedzi. I to jest właśnie taka sytuacja. Kiedy moja wyśniona córeczka miała szesnaście lat, przeobraziła się w kogoś innego. Niezależnie od tego, czy nazwiemy to okresem buntu, gwałtownym dojrzewaniem czy napadem szaleństwa, wszystko sprowadza się do tego, że zamknęła się w sobie, zaczęła pić alkohol i znikać gdzieś na całe noce. Prosiłam, tłumaczyłam i usprawiedliwiałam, ale te skuteczne dotąd metody całkowicie zawiodły.
Co można było zrobić lepiej? Karać? Wprowadzić ostrą dyscyplinę? Odciąć od pieniędzy?
Próbowaliśmy tego, a nade wszystko przekonywaliśmy, że kochamy ją najbardziej w świecie i chcemy tylko jej dobra. Niestety tuż przed osiągnięciem pełnoletniości Justynka poznała już starszego chłopaka i nasze zdanie przestało się dla niej liczyć.
To nie był odpowiedni chłopak?
Był po prostu fatalny - gwałtowny, ze skłonnością do alkoholu i po wyroku za kradzieże. Każdy, kto w życiu choć trochę kieruje się rozsądkiem, a nie czystymi emocjami, wiedział, że ta znajomość zmierza do katastrofy. Tak też się stało. Kiedy tylko Justynka wyznała, że spodziewa się dziecka, love story się skończyło.
Jak radzicie sobie dzisiaj?
Szczęśliwie największa burza już chyba za nami. Justynka wróciła do domu, przeprosiła nas za kłopoty, a nawet z własnej inicjatywy nazwała synka na cześć adopcyjnego taty. Jako mama radzi sobie całkiem nieźle i oczywiście zawsze może na nas liczyć.
Jakiej rady - z perspektywy pani doświadczeń - można udzielić przyszłym rodzicom adopcyjnym?
Kochajcie mocno i pamiętajcie, że dziecko to odrębna istota, która wcale nie musi sprostać waszym oczekiwaniom i nadziejom. Pozwólcie jej na poszukiwanie własnej drogi i wybaczajcie błędy. A poza tym działajcie zgodnie z własnymi przekonaniami.