Młodość przy ul. Piotrkowskiej
Jak przyszedłem rok temu do urzędu, to naspotkaniu z dyrektorami powiedziałem, że dotąd im zazdrościłem, bo nie myślałem, iż będę jeszcze pracował na Piotrkowskiej - mówi Zbigniew Rau, wojewoda łódzki. - Dla mnie praca tu, w urzędzie, to powrót do zaułków lat dziecinnych. Ta okolica to najspokojniejsze, najbardziej beztroskie lata mojego życia.
Dzieciństwo w centrum
Dzisiejszy wojewoda zamieszkał z rodzicami w kamienicy przy ul. Piotrkowskiej 152 w 1958 roku. Jego rodzice - lekarze (tata kardiolog, mama okulistka), otrzymali przydział na dwa pokoje na drugim piętrze. On sam miał wówczas trzy lata.
- To była okolica zupełnie inna niż dzisiaj. Tam, gdzie ma powstać hotel Hilton, był parterowy dom tkacki. A w nim sklep z beczkami ze śledziami, z kapustą. Bardzo lubiłem tam chodzić, bo właściciel sklepu miał dużego, czarnego kota. Po obu stronach dzisiejszej al. Piłsudskiego, a wtedy ul. Głównej, był szereg domów tkackich. Gdy stanął przy nich barak z trzema sklepami dla dzieci „Jaś i Małgosia”, to było to duże wydarzenie. W pobliżu było kino „Adria”, a na spacery chodziłem do parku im. Sienkiewicza. Przedszkole miałem najpierw na ul. Roosevelta, potem u sióstr służebniczek przyKościele Ojców Jezuitów, a podstawówkę nr 14 na ul. Wigury. To był mój cały świat.
W szkole podstawowej Zbigniew Rau już pierwszego dnia otrzymał promocję do drugiej klasy
- Kierowniczka szkoły zgodziła się, bym przystąpił do egzaminu. Wziąłem kredę, napisałem na tablicy jakieś podyktowane zdanie, obliczyłem jakieś słupki z matematyki i to wystarczyło. Wydawało się, że będzie pięknie, ale ja pojęcia nie miałem, jak się chodzi do szkoły. Pamiętam jak się zbłaźniłem, gdy wszedłem do klasy spóźniony, nauczycielka pyta: gdzie masz tornister, a ja mówię, że powiesiłem w szatni. Salwa śmiechu kolegów trwała z 10 minut. Za dobrych stopni nie miałem w tej II klasie... Potem się podciągnąłem.
Zbigniew Rau był ministrantem w Kościele Ojców Jezuitów
- Wtedy to była bardzo duża parafia, a ministrantów była ponad setka. Ambicją ministranta było podzwonić, uderzyć w gong, nalać wina, a jak do mszy świętej służyło nas dwudziestu, to tylko „weterani” mogli mieć jakieś funkcje. Żebym ja mógł coś zrobić, musiałem iść na mszę na godzinę siódmą rano. Najpierw byłem aspirantem, potem kandydatem na ministranta. Ten czas mi się strasznie dłużył, bo nie mogłem opanować liturgii po łacinie. W końcu, po trzech latach, zostałem ministrantem. I wtedy reforma soborowa zniosła łacinę i wszystko w Kościele było już po polsku...
Na wakacje wojewoda jeździł z rodzicami pociągiem do babci, do... Zgierza. Za nimi wyruszał z Piotrkowskiej zamówiony wóz konny, którym naletnisko podróżowały pierzyny, poduchy, garnki, walizki i inne bagaże.
- Teraz jak patrzę na to, z kim miałem okazję się spotkać w dzieciństwie, to chciałbym porozmawiać z kilkoma osobami, ale wtedy, z perspektywy dziecka nie były one atrakcyjne. Jezuita, ojciec Tomasz Rostworowski - człowiek historia, żołnierz AK, stalinowski więzień, był dla mnie wtedy tylko księdzem, który kiepsko grał na pianinie i za głośno śpiewał, gdy w jasełkach grałem rolę króla Kacpra. Znajomym babci był przedwojenny komisaryczny prezydent Zgierza. Ale ja go nie lubiłem, bo łapał motyle i uśmiercał je szpilkami. Tata miał pacjenta z laską, ostatniego przedwojennego ministra poczty i telegrafu, który spotykał się z marszałkiem Piłsudskim. Dziś to byłaby kopalnia wiedzy, ale ja wtedy wolałem opowieści innych pacjentów o życiu na wsi.
Z dzieciństwa pamięta obrzydliwy smak mdłej zupy mlecznej, której za nic nie chciał jeść. - Patrz, a Marek je wszystko i pije litr mleka. Będzie wysoki i nie wypadną mu włosy - napominała mama małego Zbyszka. Marek, o którym mowa, to o 3 lata starszy od Zbigniewa Rau Marek Markiewicz, późniejszy szef łódzkiego ośrodka telewizji, poseł na Sejm i przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.
Zderzenie z polityką
Zbigniew Rau dokładnie pamięta, kiedy skończyły się beztroskie lata dzieciństwa.
- To się stało, gdy pojawiła się polityka. W marcu 1968 roku byłem w siódmej klasie i fizyk, aktywista partyjny, zamiast robić doświadczenia, zaczął nam mówić o tym, jakim to czarnym charakterem jest Paweł Jasienica. Dla mnie to był szok, bo czytałem „Polskę Piastów” i nie wyobrażałem sobie, jak taki człowiek mógł być kimś złym. Do tego doszła sytuacja, że chłopak z ósmej klasy gdzieś poszedł ze studentami, dostał pałką i go zawieszono, a nam tłumaczono, że on źle postąpił.
- Kulminacją tych zdarzeń był widok tłumu kobiet robotnic na obecnej al. Mickiewicza, z niebieskim transparentem i napisem białą farbą: „Precz z filozofią Kołakowskiego!”. Dla mnie prof. Kołakowski był skromnym, chudym panem w skromnej jesionce, dodatkiem do swej żony Tamary, koleżanki taty z roku, który w żaden sposób nie mógł być groźny. Wtedy dzieciństwo skończyło się dla mnie naprawdę - po zderzeniu z brutalnym światem polityki.