Mit o raju w USA przetrwa, ale ze szczyptą rozsądku
Jak się nadmiernie schyla głowę, to nie zyskuje się szacunku. Co najwyżej kręgosłup boli - mówi o stosunkach polsko-amerykańskich prof. Andrzej Mania, kierownik Katedry Historii Dyplomacji i Polityki Międzynarodowej UJ.
Możemy już jeździć bez wiz do USA. Czy decyzja administracji Donalda Trumpa była wyrazem chłodnej analizy niskiego współczynnika odrzuceń polskich wniosków wizowych, czy też formą docenienia ważnego europejskiego partnera?
Amerykanie od dłuższego czasu monitorowali sprawę wiz i chyba mieli już dość tego, że raz po raz muszą się tłumaczyć przed naszymi władzami i opinią publiczną. Kwestia ta stała się niezręczna i władze USA chciały się jej pozbyć. Musiały jednak wybrać odpowiedni moment, żeby nie odżyły różne spory z nami związane, jak choćby ten dotyczący mienia żydowskiego w Polsce. Ostatecznie wszystko odbyło się zgodnie z procedurami, bez dróg na skróty.
Przy tej okazji doszło jednak do ostatecznego upadku mitu raju na ziemi, który od niemal dwustu lat Polacy widzieli w Ameryce. Dorabialiśmy się tam, pomagaliśmy rodzinom w kraju przetrwać najgorsze czasy. Dziś ten raj przestał być nieosiągalnym dla wielu z nas marzeniem, jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy wypełnić formularz przez internet.
W naszej świadomości ten mit w jakiejś formie będzie trwał, bo Ameryka wciąż daje ogromne możliwości. Będą o niej marzyć zarówno pracownicy firm budowlanych, jak też wysokiej klasy specjaliści, lekarze, informatycy. To marzenie może być dla Polski zagrożeniem, bo będzie nas pozbawiać wartościowych ludzi kuszonych coraz mniej uciążliwymi formalnościami. Nasza obecność Ameryki raczej nie zmartwi, bo zbudowali ją imigranci, ten kraj jest więc najlepiej przygotowany do ich asymilacji. Mit amerykańskiego raju będzie więc nadal istnieć, tylko stanie się bardziej zracjonalizowany. Ameryka stoi przed nami otworem. Co najwyżej to my możemy się na nią zamknąć, wybierając państwa UE jako miejsce realizacji własnych planów.
A jednak wielu ekspertów, nie tylko w Polsce, jest zdania, że USA powoli się zamykają, izolują. Widać to w polityce zagranicznej wobec Europy, w której Stany nie mają już pierwszoplanowych problemów strategicznych. Te mają dziś istnieć w Azji Wschodniej. Czy to prawda?
Amerykanie dają wyraz swojego zmniejszonego zainteresowania Europą, ale to wynik sytuacji na naszym kontynencie, która jest stabilna od czasów zakończenia konfliktu na Bałkanach i na razie nic nie wskazuje, by miał tu się pojawić jakiś punkt zapalny. Amerykanie nie chcą być już samotnym gwarantem bezpieczeństwa dla państw NATO. Upadł dawno temu Związek Radziecki, zjednoczyły się Niemcy, znacznie rozszerzyła się Unia Europejska, czasy mamy zdecydowanie inne niż podczas zimnej wojny. Dla Amerykanów problemem jest teraz potęga Chin, nie tyle militarna, co ekonomiczna.
Stąd też pojawiają się głosy, że być może NATO w ogóle już jest niepotrzebne, bo przestały istnieć powody, dla których powstawało.
Takie głosy tylko z pozoru są logiczne, bo NATO to dziś raczej sojusz polityczny niż militarne porozumienie przeciw komuś. Nawet budząca niepokój Rosja nie występuje już w roli oficjalnego wroga, jak to było w czasach komunizmu. I dlatego w ramach Sojuszu dochodzi do napięć, bo idea NATO musi zostać na nowo przemyślana i przeformułowana.
Kiedy się jednak słucha np. prezydenta Trumpa, ciężko uznać, że uznaje Europę za sojusznika.
Prezydent Trump źle znosi krytykę, ma narcystyczną osobowość i dość alarmistyczny sposób komunikowania się ze światem. Jest też jednak doświadczonym biznesmenem, który wie, że Europa to cenny i wiarygodny partner gospodarczy oraz polityczny. I chociaż szamoczemy się w różnych sprawach, choćby hegemonii wielkich amerykańskich korporacji, to jednak dla transakcyjnego sposobu myślenia Trumpa Europa jest nadal partnerem, z którym siada się do stołu i negocjuje. Trump jako wytrawny biznesmen to świetnie potrafi i wie, jak z takich rozmów wyciągnąć korzyść. My też powinniśmy zrozumieć, że nie jest tak, iż za wszystkie problemy Europy odpowiedzialny jest zły Donald Trump. To bardzo wygodne dla nas uproszczenie.
Zresztą to, co w ostry sposób wyraża prezydent USA, to kwestie od lat uwierające Stany w stosunkach z Europą. Np. sprawa funduszy na obronność. Aż dwie trzecie budżetu państw NATO na zbrojenia przypada na Stany. W opinii Amerykanów to nie jest fair.
Równowaga w skali 1:1 jest nie do osiągnięcia, ale presja Trumpa na to, by jego sojusznicy wydawali co najmniej 2 proc. budżetu na zbrojenia, jest ze wszech miar uzasadniona, bo nie stanowi dla bogatych państw europejskich wielkiego wyzwania. Trump to biznesmen, który chciałby zrozumieć, dlaczego ma nas bronić i jeszcze za to płacić. Wobec swoich wyborców też musi przedstawiać się jako człowiek, który realizuje hasło z kampanii: „America First”. Jeśli czasem jest bardzo radykalny w wypowiedziach, to może również dlatego, że chce mieć się z czego wycofywać w ramach budowania ostatecznego kompromisu.
Uczciwie trzeba przyznać, nie tylko Trump jest brutalny w opiniach. Koło pana profesora leży wydanie „The Economist”, w którym ukazała się słynna wypowiedź prezydenta Emmanuela Macrona na temat śmierci mózgowej NATO.
I ta wypowiedź też była skonstruowana po to, by poruszyć opinię publiczną, a nie po to, by rozbić NATO. Ani coraz silniejszy w Europie, ambitny Macron tego nie chce, ani Trump, gdyż obaj wiedzą, że w zachodnim świecie nie ma na razie alternatywy dla Sojuszu. Takie słowa mają po prostu wstrząsnąć naszym błogim spokojem i przywrócić innowacyjność myśli politycznej w obrębie NATO. Świat się zmienił, tworzy się nowy ład, zrodziły się nowe wyzwania i nie możemy się dalej bawić tak jak kiedyś, bo zrobi się z tego bal na Titanicu. W NATO wciąż nie wiemy, czy większym zagrożeniem będą tradycyjne konflikty zbrojne, czy też wojny hybrydowe, cyberataki lub terroryzm, skutki zmian klimatycznych, które akurat Amerykanie lekceważą, a może gwałtowne migracje z Afryki. Musimy wytworzyć nowe mechanizmy przeciwdziałania tym wyzwaniom i dlatego ostre sądy są pożyteczne, bo tworzą ferment i inicjują działania. Nie możemy już działać od przypadku do przypadku.
Jaka może być w tym wszystkim rola Polski? Na świecie uważa się, że stosujemy wobec USA wiernopoddańczą politykę, kosztem sojuszników z Europy. Zrażamy też do siebie Chiny, wysyłając sygnały niechęci wobec budującego sieć 5G koncernu Huawei, a przecież nawet wieloletni sojusznik USA, czyli Wielka Brytania, nie uległ Waszyngtonowi w tej kwestii.
No właśnie, a przecież biorąc pod uwagę siłę brytyjskiego wywiadu i kontrwywiadu, oni jako pierwsi mogliby mieć wiedzę na temat wykorzystania chińskich technologii do szpiegostwa. Z bólem muszę stwierdzić, że nasze uleganie USA jest widoczne, szczególnie przy zakupach dla wojska, i w tej skali zupełnie niepotrzebne. Nie staniemy się przez to lepiej postrzegani. Amerykanie są nawykli do twardych negocjacji. To, że się na coś nie zgodzimy, nie oznacza, że USA zerwą z nami przyjazne kontakty. Jak się nadmiernie schyla głowę, to nie zyskuje się szacunku. Co najwyżej kręgosłup boli. Nic by się pewnie nie stało, gdybyśmy np. wybrali ofertę Francuzów w słynnej sprawie zamówienia na helikoptery. Przecież to też nasi sojusznicy.
Słuchając naszych władz, można dojść do wniosku, że Francja to podejrzany kraj.
Ja spojrzałbym na to inaczej. Skoro mamy regionalne aspiracje, nie powinniśmy być nadmiernie ulegli wobec światowego mocarstwa, zwłaszcza kosztem bliższych sąsiadów. Wbrew temu, co myślimy o Francji, oni nie są do nas nastawieni źle. Wiem o tym, bo obserwuję polsko-francuskie konferencje, które są elementem bardzo ożywionej współpracy naukowej. Bardzo wielu Polaków jeździ też do Francji na wakacje, zostawiając ślad myślenia o nas nad Sekwaną. Biorąc pod uwagę rosnącą w Europie rolę Paryża, powinniśmy zadbać o te kontakty. Jest na to szansa i nasze drobne kłótnie temu nie przeszkodzą. Spójrzmy na Turcję. Kupili od Rosjan system obrony rakietowej, zaatakowali Kurdów, USA groziły im sankcjami - a ostatecznie wszystko się rozmyło mimo ostrej retoryki prezydenta Trumpa. To są polityczne spory, których nie unikniemy. Nikt jednak realnie nie chce zburzyć europejskiego ładu, nawet Putin. Prezydent USA też nie jest przecież dyktatorem, funkcjonuje w systemie równowagi władz, poddany jest wewnętrznej kontroli i ma ograniczony czas sprawowania władzy. Świat na Trumpie na pewno się nie skończy.
Przykład porzucenia przez USA Kurdów nie powinien nas martwić?
Coś takiego w przypadku Polski nie zaistnieje, ale musimy pamiętać o tej nierzetelności, okraszonej prymitywnymi uwagami, że Kurdowie nie pomogli USA w czasie II wojny. Obraza boska tak mówić. My na szczęście mamy inną sytuację. Na naszej ziemi stacjonują, w czasie pokoju, sojusznicze wojska amerykańskie. To ma konkretny wymiar deklaracji militarnej i politycznej. Atak na Polskę byłby też atakiem na amerykańskich żołnierzy. Biorąc to pod uwagę, możemy być spokojniejsi. Donald Trump potrafi być emocjonalny, ale pod jego rządami USA nie porzucą Polski i Europy.