Mistrz świata jeszcze kilka lat temu był zapchajdziurą w wielkopolskich klubach
Tytuł indywidualnego mistrza świata wywalczony w sobotę przez Jasona Doyle’a, to doskonały przykład na to, że uporem, determinacją i konsekwencją w dążeniu do celu można przenosić góry.
W tym sezonie trudno było nie kibicować Australijczykowi. Jason Doyle tytuł indywidualnego mistrza świata powinien zdobyć już w ubiegłym roku, ale wówczas, po fatalnym wypadku na torze w Toruniu, pewne wydawać by się mogło złoto, na ostatniej prostej, uciekło mu sprzed nosa.
- Odwiedziłem go w szpitalu. Nie był wówczas w najlepszym stanie. Był połamany i wiedział, że nie wystartuje w ostatnim turnieju Grand Prix, przez co spadnie w klasyfikacji generalnej cyklu. Na koniec mi jednak powiedział, że on to złoto i tak wywalczy, tyle że za rok
- wspominał trener Marek Cieślak podczas transmisji z niedawnego turnieju w Melbourne, który stał się popisem 32-latka z australijskiego Newcastle.
Po tytuł szedł o kulach
Jason Doyle słowa dotrzymał. Zdeterminowany, niczym czołg, parł do przodu. Nikt i nic nie mogło go zatrzymać w drodze do celu. Nawet kolejna poważna kontuzja.
- Tego samego dnia, jak złamał kość śródstopia stwierdził, że w następną sobotę wystartuje w turnieju Grand Prix. Nic mu nie odpowiedziałem, bo widząc zdjęcie rentgenowskie nogi byłem przekonany, że będzie to niemożliwe. A on kilka dni później wstał z łóżka i pojechał na te zawody. Do prezentacji wyszedł o kulach, a potem jeszcze awansował do finału - dodał szkoleniowiec Falubazu, który przez dwa ostatnie lata miał okazję pracować z Australijczykiem w zielonogórskim klubie.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień