Mistrz jest wielki, choć jest kilka rys na jego wizerunku
Greg Hancock po raz czwarty w karierze zdobył tytuł indywidualnego mistrza świata na żużlu. Amerykanin trzy ze swoich czterech złotych medali zdobył dopiero po czterdziestce.
Greg Hancock po raz czwarty w karierze sięgnął po tytuł indywidualnego mistrza świata. - Jestem tym faktem zachwycony. To wspaniałe uczucie móc dołączyć do takich gwiazd żużla jak Barry Briggs czy Hans Nielsen, którzy także tyle razy stawali na najwyższym stopniu podium. Każdy z nich jest ikoną tego sportu - powiedział Amerykanin po ostatnim tegorocznym turnieju Grand Prix w Melbourne. Warto dodać, że aż trzy ze swoich czterech tytułów Hancock zdobył już po czterdziestce.
- Wiek sprawia, że muszę być od swoich młodszych rywali szybszy oraz sprytniejszy
- dodał ze śmiechem zawodnik z Kalifornii.
W Melbourne nie było jednak zbyt wesoło, bo w swoim trzecim wyścigu Amerykanin ewidentnie przepuścił swojego kolegę z klubu oraz teamu sponsorskiego Chrisa Holdera, za co został wykluczony przez sędziego Kristera Gardella. Taka decyzja nie spodobała się nowemu mistrzowi świata, który w ramach protestu wycofał się z dalszej fazy turnieju. Niesmak więc pozostał. Tym bardziej, że badania motocykla wykluczyły jakikolwiek defekt, którym próbował się tłumaczyć Hancock.
- Tak nie postępuje mistrz. Ten tytuł powinien zostać mu odebrany
- grzmiał Nicki Pedersen na portalach społecznościowych. Obaj panowie od dłuższego czasu mają na pieńku, więc wypowiedź Duńczyka można potraktować z lekkim przymrużeniem oka. Prawdą natomiast jest, że złoty medal mistrzostw świata Hancock zdobył w tym sezonie trochę szczęśliwie, wykorzystując problemy zdrowotne Jasona Doyle’a, który podczas Grand Prix w Toruniu doznał poważnej kontuzji. W najmniejszym stopniu nie zmienia to jednak faktu, że za Amerykaninem kolejny doskonały sezon, a jego cała, wieloletnia kariera jest jedną z najbardziej fascynujących w całej historii czarnego sportu.
Z Kalifornii do Europy
Hancock po swój pierwszy tytuł mistrza świata sięgnął w 1997 roku. Wraz ze swoim kolegą z teamu Exide, Billy Hamillem, byli wtedy poza zasięgiem rywali. Ta dominacja nie trwała jednak długo, bo na swoje następne złoto Amerykanin musiał czekać aż czternaście lat!
- To naprawdę sporo. Tym bardziej, że w tym czasie nie opuściłem ani jednego turnieju Grand Prix. Dopiero jednak po czterdzieste znowu poczułem się młody i na nowo zakochałem w tym sporcie. Pamiętam, że to drugie mistrzostwo wygrałem w świetnym stylu, z dużą przewagą nad rywalami - wspominał w rozmowie z „Orange County Register”.
46-letni Hancock mistrzem świata na żużlu:
Źródło: Press Focus
W następnych dwóch latach do głosu doszli młodzi Chris Hol-der i Tai Woffinden, ale w 2014 roku Hancock ponownie nie miał sobie równych. No, a teraz po raz czwarty sięgnął po złoto. I to mając ponad 46 lat na karku. Warto przypomnieć, że Hancock nie jest jedynym mistrzem świata na żużlu pochodzącym ze Stanów Zjednoczonych. Wcześniej tytuły zdobywali Jack Milne (1937), Bruce Penhal (1981, 82), Sam Ermolenko (1993) i wspomniany już Hamill (1996).
W sumie pięciu Jankesów stawało na najwyższym stopniu podium. To naprawdę sporo, biorąc pod uwagę fakt, że speedway jest w tym kraju sportem całkowicie niszowym, uprawianym praktycznie tylko w Kalifornii. Dla porównania, w Polsce żużel jest niemal religią, a doczekaliśmy się tylko dwóch mistrzów świata, Jerzego Szczakiela i Tomasza Golloba. Jak to sensownie wytłumaczyć?
To, że Hancock trafił do speedwaya, zawdzięcza przede wszystkim ojcu, który pasjonował się motoryzacją i znał zawodników ścigających się na motorach. - Pamiętam, jak zabierał mnie na plac targowy, gdzie były wyścigi. Po raz pierwszy trafiłem tam, mając 6 lat. Dwa lata później już sam siedziałem na motocyklu. Pierwszy start, to był jeden z najważniejszych momentów w moim życiu - mówił w „Orange County Register”. Mając 19 lat Amerykanin trafił do Anglii, gdzie wówczas startowali jeszcze najlepsi żużlowcy świata.
- To były dla mnie trudne czasy, ale też mnóstwo się wtedy nauczyłem
- dodał późniejszy mistrz.
Szwecja - druga ojczyzna
Obecnie amerykański żużel jest w poważnym kryzysie i trudno byłoby doszukać się zawodników, którzy w najbliższej przyszłości mogliby z powodzeniem zastąpić Hancocka. Być może na takiego godnego następcę obecny numer jeden światowego speedwaya będzie musiał poczekać jeszcze kilka lat, gdy dorośnie jego … 11-letni obecnie syn Wilbur. - On traktuje żużel bardzo poważnie. Przyznam szczerze, że przeraża mnie to, jak bardzo go to pochłania, jak dużo wie na temat tego sportu. Czasami chcę go nieco odizolować od żużla, ale im częściej to robię, to tym bardziej ciągnie go do jazdy - powiedział mistrz portalowi „Sportowe Fakty”.
Hancock wraz ze swoją rodziną, pochodzącą ze Szwecji żoną Jennie i synami Billem, Karlem i wspomnianym Wilburem, mieszka w Nortaelje, ok. 70 kilometrów na północ od Sztokholmu. Z tym skandynawskim krajem jest zresztą związany od wielu już lat. - Szwecja to moja druga ojczyzna. Większą część roku, wtedy gdy jest sezon, spędzam właśnie tam. Zimą przenosimy się natomiast do mojej rodzinnej Kalifornii - mówi Amerykanin, który dla wielu zawodników stanowi wzór do naśladowania. Tak jest w przypadku choćby Macieja Janowskiego.
- To mój żużlowy mentor
- przyznaje Polak, który teraz ze swoim idolem ściga się w cyklu Grand Prix.
46-latek ma zresztą doskonałą opinię w środowisku żużlowym. - Praca z nim jest wielką przyjemnością. Mieć tego chłopaka w drużynie oznacza dla trenera roboty mniej o połowę. Potrafi atmosferę zrobić i z zawodnikami pogadać. Supergość! No i jedzie kapitalnie. Greg to żużlowiec, który świetnie czuje motocykl i ma oczy z tyłu głowy, wie którędy jechać - opisuje Amerykanina w swojej książce „Pół wieku na czarno” trener Marek Cieślak. Drogi tej dwójki często się zresztą krzyżowały i obaj panowie wspólnie osiągnęli mnóstwo sukcesów w ekstralidze. Czy to we Wrocławiu, Tarnowie, czy Zielonej Górze.
Świat się kończy?
Obecnie Hancock startuje w Get Well Toruń, ale wcześniej bronił też barw Unii Leszno (1993, 94) oraz Startu Gniezno (1996, 97). W tym drugim klubie był prawdziwą gwiazdą, ale niektórzy kibice do dzisiaj pamiętają mu, że na jeden z ważnych meczów nie zabrał licencji i przez to nie mógł wyjechać na tor. Bo też na kryształowym wręcz wizerunku wiecznie uśmiechniętego Hancocka jeszcze przed turniejem w Melbourne było kilka poważnych rys. Jak choćby finał mistrzostw Polski z 2004, kiedy to Amerykanin, będąc zawodnikiem klubu z Wrocławia, nie dojechał na finał do Tarnowa i przez to jego zespół nie zdobył złota. - Czy celowo nie doleciał? Powiem tak - wiem, że Greg był kuszony przez pewnych ludzi, by faktycznie w Tarnowie się nie pojawić. Myślę jednak, że jest zbyt poważną firmą, aby na takie coś przystać. Tak uważam i tak chcę uważać. Po prostu w to nie wierzę. Bo jeśli Greg zdradził, to znaczy, że świat się kończy - pisze w swojej książce Marek Cieślak.
Do podobnej sytuacji doszło w 2011 roku, kiedy to Amerykanin nie pomógł Falubazowi w półfinałowej konfrontacji ze Stalą. Wtedy tłumaczył się kontuzją, choć trzy dni później wystartował w turnieju Grand Prix i przypieczętował swój tytuł mistrza świata. Inną rysą na jego wizerunku jest także bójka ze wspomnianym Pedersenem, do jakiej doszło na torze w Motali w czerwcu ubiegłego roku podczas meczu ligi szwedzkiej. Hancock po faulu Duńczyka podbiegł do rywala i ciosem powalił go z motocykla. - Nie powinienem tak reagować, ale poczułem wówczas, że moje bezpieczeństwo jest zagrożone. To był odruch samoobrony - mówił wówczas Amerykanin.
Nadal głodny sukcesów
Całe środowisko żużlowe stanęło wówczas po jego stronie, bo żużlowiec z Kalifornii znany jest z wyjątkowo bezpiecznej jazdy. A Nicki wiadomo, świętoszkiem nie jest. Duńczyk jest też chyba jedynym żużlowcem, który miał zatarg z Hancockiem. Z pozostałymi zawodnikami bardzo kontaktowy i pozytywnie nastawiony do życia Amerykanin ma doskonałe relacje i trudno byłoby poszukać w żużlowym parkingu człowieka, który go nie lubi. I pewnie sytuacja z Melbourne nic tutaj nie zmieni, bo po zejściu z podium nowy mistrz ze wszystkich stron zbierał gratulacje.
Amerykanin w gronie młodszych kolegów z toru czuje się zresztą doskonale i ani myśli kończyć kariery. - Cały czas jestem głodny sukcesów. Od wielu już lat mówię sobie, że powoli czas kończyć ze sportem, ale jakoś mi się to nie udaje. Jak jednak któregoś dnia obudzę się i poczuję, że nie stać mnie już na zwycięstwa, to powiem pas - powiedział nie tak dawno „Orange County Register”. Po turnieju w Melbourne tylko to potwierdził.
- Nie nakładam na siebie żadnych ram czasowych. Cały czas kocham to, co robię
- mówił po odebraniu złota. Nic zatem nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie Hancock miał oddać pole młodszym rywalom. I to dużo młodszym, bo Bartosz Zmarzlik, który w tym roku sięgnął po brąz, jest od niego młodszy o... ćwierć wieku.