Misjonarze i kasiarze, czyli różne barwy jesieni. Komentarz redaktora Tomasza Malety
Jedną z atrakcji słonecznych dni wrześniowych są wieczorne zachody słońca. Niebo zamienia się w spektakl świetlny. Po horyzont dominuje czerwień i pomarańcz, które tworzą niezwykłe kombinacje. Jakby wyszły spod ręki mistrza efektów specjalnych. Do tego niesamowity układ chmur. Tak to przynajmniej wygląda z mojego piętra.
Oba te kolory, wsparte żółcią, powinny dominować także bladym świtem. Jednak z okien mojego pokoju wychodzącego na wschód próżno szukać równie pięknych widoków. Być może jest to wina stojącego obok wielkopłytowca, który przesłania horyzont. A może zwiastun tego, co nieuchronne: że wschodzący Białystok zawsze u kresu dnia musi ustąpić miejsca zachodzącemu.
Magiczne barwy końca lata zwiastują też początek jesieni, która albo - jak śpiewała przed laty białostoczanka Łucja Prus - w żółtych płomieniach liści dopali brzozę ślicznie albo z miejsca każe - jak z kolei pisał Andrzej Waligórski - chodzić w pulowerze. I nie będzie na to rady.
Tegoroczna jesień będzie mienić się także innym barwami. Nie dla wszystkich będą miały one powłokę ochronną. Już teraz czują to ci, którzy nie dostali się na listy wyborcze. A już prawdziwa depresja jesienna może dopaść tych, którym nie uda się reelekcja. Powrót do życia po latach obcowania w innym świecie bywa bolesny, choć w znacznie mniejszym stopniu niż w przypadku posłów. W końcu większość radnych na co dzień wykazuje aktywność zawodową niezwiązaną z samorządem, na terenie którego mieszkają. W przypadku parlamentarzystów depresja zazwyczaj jest silniejsza, bo nieraz byli wybrańcy narodu nie mają dokąd wrócić. Wszak stanowiska, które wcześniej piastowali chociażby w samorządach, są już pozajmowane przez innych. Co prawda niektórzy - jak śpiewał niegdyś Kazik - mogą liczyć na kolegów, oni na pewno im pomogą. I takie spektakularne „zapomogi partyjne” miały miejsce w przeszłości w Podlaskiem. Jednak i tak dla wielu żal za utraconym światem pozostanie nieutulony. I nie ukoi go nawet sowita - jak w przypadku posłów - odprawa. W końcu tyle lat się brylowało na świeczniku. Co jednak zrobić, gdy samorządowa ferajna traci zaplecze i sama musi się rozglądać za wsparciem po tłustych latach na diecie i gminnym wikcie?
Dla nie, zwłaszcza w jej urzędniczym odcieniu, nadchodząca jesień to zachowania obecnego status quo. Z kolei druga strona mówi o zasiedziałych układach w samorządach. I już przebiera nóżkami w blokach startowych, by po chudych latach zbudować nowe. Z obu słychać melodię o poczuciu misji. Pierwszą w tonacji o obronie samorządu przez zakusami państwa, drugą - o potrzebie jednolitej opcji samorządu i rządu ku wspólnemu dobru. Pomiędzy nimi są pomniejsi misjonarze dziejowi, którzy w sobie widzą krzewicieli odmienionej samorządności.
W tle tej retoryki z każdej strony jawi się wspólny mianownik: marsz do skarbca władzy. W przeciwnym razie, patrząc na zaciąg z list wyborczych, niektórzy nie powinni w ogóle startować. I nie zmieni tego zaklinanie rzeczywistości pod różnymi barwami.