Minął tydzień. Bydgoska opowieść zimowa - bardziej z życia, baśni czy Lema?
Raz, od wielkiego dzwonu człowiek zabawi się w wieszcza i zaraz musi być wpadka. W dniu niespodziewanego zamknięcia Trasy Uniwersyteckiej kręciłem się wokół niczym pijane dziecko we mgle i dostąpiłem pijackiego szczęścia. Najgorszy z możliwych objazd trasy - przez rozkopane Kujawską i Bernardyńską - okazał się najlepszy. Ja jednak, jako wieszcz z usposobienia smętny, snułem wizję czarnych dni w tej okolicy, kiedy tylko uczniacy wrócą do ławek, a ich rodzice do firmowych biurek. Nic z tych rzeczy...
Armagedon przyszedł dużo wcześniej. Wystarczyło parę dni prawdziwej, jak się kiedyś mówiło, polskiej zimy i uliczny system naczyń połączonych zatkał się niczym rura kanalizacyjna.
Właściwie jeden śnieżny i wietrzny poniedziałek wystarczył. Nie pomogło awaryjne uruchomienie nitki ul. Toruńskiej pomiędzy rondem Bernardyńskim i rondem Toruńskim. I nic nie dało rzucenie na front walki z żywiołem stu chłopa, zbrojnych w 12 pługopiaskarek. Podobnie zresztą, jak tego dnia nie pomogło w Krakowie czy Warszawie, gdzie zaraz ów fakt wykorzystano do politycznej połajanki, w której Czarnym Piotrusiem był tęczowy prezydent Trzaskowki.
Jak z filozoficznym spokojem podejść do zimowego dopustu bożego nad Brdą? Można chociażby wspomnieć zimę stulecia z początku 1978 roku. Nie było jeszcze wtedy w Bydgoszczy Trasy Uniwersyteckiej, ani chyba nawet Wiaduktów Warszawskich, ale jakoś sobie poradziliśmy. Temu zaś, kto odparuje, że w latach siedemdziesiątych nie było też tylu samochodów, przypomnę, że Bydgoszcz liczyła więcej mieszkańców niż dziś i nikt z nich nie miał osobistego komputera, więc zdalna nauka i praca nie wchodziły w rachubę.
Większość mrowia bydgoszczan z jednego krańca miasta na drugi przerzucały autobusy i tramwaje, co przypomina mi wizje przyszłości powoli realizowane dziś przez ludzi Rafała Bruskiego pod hasłem walki ze smogiem. Wprawdzie gdy piszę te słowa, wskaźnik jakości powietrza Airly zlokalizowany na pl. Kościeleckich pokazuje pyły zawieszone na uśrednionym poziomie 22 - co opisowe określane jest w systemie jako „wspaniałe powietrze!”. W ostatnich dniach jednak parę razy widziałem ten sam czujnik zabarwiony na brunatno, co z kolei oznacza, że lepiej z domu nie wychodzić.
Co się zatem stanie, gdy za czas jakiś odetną nam możliwość względnie swobodnego wjazdu prywatnym autem do śródmieścia? Gdy każą nam pozostawić swój samochód gdzieś na obrzeżach i potem wypożyczyć sobie miejski rower albo przesiąść się na tramwaj? Latem może i pogodzimy się z tym faktem, ale zimą taką jak ostatnio? Czyż nie będziemy kląć władzy jeszcze gorzej niż klęło się zimą stulecia (Edward Gierek został usunięty dwa lata później)?
Nie tak dawno na łamach „Expressu Bydgoskiego” wizję miasta 15-minutowego snuł Maciej Bakalarczyk, menedżer Starego Miasta i Śródmieścia. Przyznam się, że wtedy czytałem jego wywody niczym opowiadanie Lema. Teraz natomiast zaczynam dostrzegać w tej koncepcji realny cel. Czym jest miasto 15-minutowe? To takie, w którym po znalezieniu się w pobliżu centrum każdy mieszkaniec będzie miał ważne urzędy, instytucje, ośrodki zdrowia, obiekty handlowe, gastronomiczne czy sportowe w takiej odległości, że może pieszo, rowerem lub tramwajem dotrzeć do nich w kwadrans. Przecież nawet srogą zimą dla większości z nas byłoby to lepsze rozwiązanie, niż tkwienie w korkach, a potem długie poszukiwanie miejsca do zaparkowania.
Mało tego, ostatnie doświadczenia w pracy zdalnej także mogą być pomocne m.in. w ograniczeniu wypraw do urzędów czy przychodni zdrowia. To, że dziś często klniemy na głuche telefony w tych miejscach, nie oznacza, że jest to ślepy zaułek. Mam nadzieję, że gdy lekarz i pielęgniarka przestaną szczepić, będą mieć więcej czasu dla pacjentów, z których część rzeczywiście będzie można „przyjąć” bez konieczności przesiadywania w pełnym bakterii i wirusów korytarzu przed gabinetami. Stop, bo zaraz zacznę opowiadać o szklanych domach!