Miłość silniejsza niż śmierć. Marcelina odeszła po 5 tygodniach życia [ZDJĘCIA]
Miało Jej w ogóle nie być, bo takie ciąże często kończą się poronieniem. A jeśli by się jednak urodziła, to byłaby z nimi tylko przez chwilę. Bo dzieci bez czaszki i bez mózgu żyją średnio trzy godziny. Tymczasem Marcelina odeszła od nich dopiero po pięciu tygodniach.
Te podarowane przez los dni, od 26 sierpnia do 30 września, przepełnione były miłością i szczęściem - twierdzą rodzice: Weronika i Adam. Nie zdecydowali się na aborcję i ani przez chwilę nie żałowali tej decyzji.
Somonino, jedna z większych gmin wiejskich na Kaszubach. Weronika i Adam mieszkają w jednym domu z kilkupokoleniową rodziną. Z babcią, rodzicami, rodzeństwem. Ich wsparcie w ciągu tych dziewięciu bardzo trudnych miesięcy było dla nich bardzo ważne. Według obliczeń, poród nastąpić miał dokładnie w pierwszą rocznicę ich ślubu, 8 sierpnia. O tym, że płód ma wadę letalną, czyli śmiertelną, dowiedzieli się w 13 tygodniu ciąży. To termin, w którym kobieta ciężarna powinna się zgłosić na tzw. USG genetyczne.
- Wcześniej chodziłam do ginekologa tu u nas, w Kiełpinie - wspomina Weronika. Już wtedy lekarz zauważył, że coś jest nie tak. Na jego USG mało co było jeszcze widać, ale napomknął, że coś jest do sprawdzenia. Na prenatalne badanie skierował ją do prywatnego gabinetu do Chmielna. Wybierała się tam sama. Adam był w pracy, siostra i mama uparły się, by z nią jechać.
- Ciąża kwalifikuje się do usunięcia - powiedział lekarz. Płód nie ma czaszki ani mózgu. Wada jest tak poważna, że ciąża zakończy się poronieniem, obumarciem płodu lub dziecko umrze tuż po urodzeniu. Wypisał skierowanie do Gdańska na Kliniczną.
Jakby obuchem dostała w głowę. Świat się nagle zawalił. Nie rozumiała, co lekarz do niej mówi. Do dziś nic nie pamięta z tamtego momentu. Adam dowiedział się, gdy wrócił do domu. Bezczaszkowiec, bezmózgowiec. Nic mu te terminy nie mówiły poza tym, że rokowanie jest złe.
Informacji szukali w internecie, oglądali zdjęcia. Na stronach czytali w kółko, że takie dzieci żyją średnio trzy godziny. I że zdarzają się ewenementy - w Stanach jest chłopczyk, który z taką wadą żyje już dwa lata.
Lekarz powiedział, że trzeba to usunąć, zrozumieli więc, że może to być groźne. Że i tak nie ma szansy, by dziecko przeżyło. Przez weekend myśleli, czy nie zdecydować się na aborcję. Rodzina jest wierząca i praktykująca.
- To też miało wpływ na decyzję, którą podjęliśmy, choć nie do końca - mówi Adam. - Bardziej to, że na USG była już cała, jako człowiek - miała ręce, nogi, biło serce. Poszli do księdza. Chcieli się dowiedzieć, jak to wygląda w kwestii wiary. Czy usunięcie ciąży grozi konsekwencjami? Ksiądz przede wszystkim pytał, czy nie ma zagrożenia dla życia matki. Nikogo osądzać nie chciał, bo jak mówił - on sam nigdy w takiej sytuacji nie będzie. Jakby jednak nie patrzeć, aborcja zawsze jest zgodą na zabójstwo. Nie wiadomo też, czy by się rozgrzeszenie dostało, trzeba się w tej sprawie zgłosić do biskupa. Nie wymagał, byśmy wyjawili mu, jaką decyzję podejmiemy. Tłumaczył, że on sam każdą zrozumie. Nie dawała im jednak spokoju myśl, że to diagnoza tylko jednego lekarza. Może niesprawny był ultrasonograf. Może lekarz się pomylił. W ich rodzinach takich przypadków nie było. U lekarza w Chmielnie byli prywatnie.
Tydzień później pojechali na Kliniczną z przekonaniem, że biegli tam, już na NFZ, wykonają im szczegółowe badania, które tę diagnozę mają potwierdzić.
- Na miejscu okazało się, że jest to skierowanie na zabieg, na usunięcie ciąży - tłumaczy Adam. - Szokiem dla nas było, że żaden inny lekarz Weroniki nie zbadał, nie zrobił jej USG. Trafili do izby przyjęć.
- Do gabinetu mogła wejść tylko żona, mnie nie wpuścili. Byłem zdziwiony, przecież mam prawo wiedzieć, jaki jest jej stan zdrowia. Lekarka była bardzo młoda, spojrzała tylko na papiery i zadzwoniła, z oddziału zeszła druga pani doktor. Spytała, jaka jest nasza decyzja. Donosimy ciążę, czy ją przerywamy? Na żony „nie usuwamy” odpowiedź była krótka - no to możecie jechać do domu. A gdybyśmy zmienili zdanie, to wtedy przyjmą Weronikę na cztery dni do szpitala i zanim ciążę usuną, zrobią wszystkie badania. Wyśmiałem ich: jak ma być aborcja, to zbadają, a jeśli nie - nawet kontrolnego USG nie będzie. Nikt nam nic nie wytłumaczył, chociażby tego, czy z tą ciążą nadal chodzić do lekarza prowadzącego? Z internetu dowiedzieli się też, że w Gdańsku otwarto niedawno hospicjum prenatalne przy Hospicjum im. ks. Dutkiewicza. Na forach same pozytywne wpisy. Weronika była w czwartym miesiącu ciąży, gdy się tam wybrali. Wpierw była rozmowa z psychologiem, głównie o tym, jak psychicznie dają sobie radę w tej sytuacji. Następnie pracownik socjalny wypytywał, jakiej pomocy potrzebują. Jeszcze tego samego dnia umówiono ich z ginekologiem, dr. Markiem Korożanem w Szpitalu na Zaspie.
- Na Zaspie była już całkiem inna rozmowa. Doktor wyszedł zza biurka, przedstawił się, zrobił USG i wszystko pokazał nam na monitorze. Potwierdził pierwsze rozpoznanie. Wszystko wyjaśnił, na wszystkie pytania odpowiedział. Pytał, czy wiemy, jak dziecko będzie wyglądało. Poczuliśmy się spokojniej. Wiedzieliśmy już, że wszystko, łącznie z porodem, powinno przebiegać naturalnie. Że nic innego, strasznego nie powinno się wydarzyć. Ponad to, co mówili nam już inni lekarze. Uprzedzał, że nawet w trakcie porodu fizjologicznego może dojść do ucisku główki i dziecko urodzi się martwe.
Po tej rozmowie pogodzili się z diagnozą, choć do końca w nią nie uwierzyli. Wciąż mieli nadzieję. Tym większą, że na kolejnych USG wady płodu nie dało się potwierdzić. Marcelina chowała główkę, za każdym razem układała się tak, by była niewidoczna. Najtrudniej było wieczorami. Przed snem zawsze przychodziły najgorsze myśli.
Zdjęcia dzieci zamieszczane w internecie budziły strach. Tymczasem ciąża przebiegała normalnie, brzuch Weronice rósł, mała w dzień kopała, a w nocy spała. Ginekolog w przychodni w Kiełpinie zdziwił się tylko, gdy Weronika zgłosiła się do kontroli i okazało się, że nie jest po zabiegu.
Zwykle kobieta w takiej sytuacji decyduje się na aborcję. Gdyby była to jego córka, kazałby jej ciążę przerwać. Termin porodu minął, a Marcelina nie zamierzała jakoś sama się urodzić. Dziesięć dni po terminie przyjęto Weronikę do szpitala na Zaspie. Lekarze trzykrotnie próbowali wywołać poród. W końcu zdecydowali się na cesarskie cięcie. - Nie pokazali mi dziecka. Dostrzegłam tylko taką zwiniętą kulkę, gdy przekazywali ją sobie z rąk do rąk. Potem przyszedł lekarz i spytał, czy mam świadomość, na czym polega ta wada - relacjonuje Weronika.
Pierwszy zobaczył Marcelinę tata.
- Naoglądałem się zdjęć w internecie, ale przede wszystkim bałem się, czy dziecko żyje. Położna ponaglała: niech się pan pospieszy, bo może pan nie zdążyć. Tego samego dnia wieczorem Adam mógł wziąć noworodka na ręce.
Weronikę przewieziono na inne piętro. Na ginekologię. Dostała leki na wstrzymanie laktacji. Nie musiała oglądać szczęśliwych mam trzymających w ramionach zdrowe dzieci. Taki sposób postępowania z matką dziecka z ciężką wadą regulują już przepisy.
- Chciałam od razu iść do Małej. Nie wiedziałam przecież, jak długo będzie żyła. Córeczkę zobaczyła następnego dnia. Adam zawiózł ją do niej na wózku.
Oboje pokochali ją bezgranicznie.
Marcelinka leżała w inkubatorze na noworodkowym OIOM. Miała wąsiki z tlenem pod noskiem, ale oddychała sama. Twarzyczka kończyła się tuż nad brwiami. Powyżej nie było już kości czaszki. Górna część główki pokryta była błonką. W czapeczce wyglądała jak zdrowy noworodek. Pielęgniarki karmiły ja przez sondę. Siusiała, robiła kupki. Lekarzy pytali, czy cierpi. To zależy od tego, na ile wykształcony jest układ nerwowy. A do końca tego nikt nie wie - słyszeli w odpowiedzi. Zastanawiali się nawet, czy w ogóle coś odczuwa.
Drugiego dnia Adam - obserwując matki, które sięgają do inkubatorów - sam zdecydował się pójść ich śladem. Początkowo bał się, by nie przenieść na dziecko jakichś bakterii, które mogłyby doprowadzić do zakażenia. Otworzył więc okienko i pogłaskał małe ciałko. Marcelina zareagowała natychmiast.
Do łóżeczka przypięta była kartka z imionami i napisem „W razie potrzeby ochrzcić”. Gdyby jej stan się pogorszył, a ich by nie było w szpitalu. W końcu poprosili księdza, który ochrzcił ją z wody. Marcelinka nie umarła. Ani po trzech godzinach, ani w ciągu kolejnych dni. Jej stan był stabilny. Lekarze nie byli w stanie nic przewidzieć, co będzie dalej.
Gdy dalszy pobyt w szpitalu stracił sens, zaproponowano rodzicom przewiezienie dziecka do stacjonarnego hospicjum w Gdyni. Warunki tam bardzo dobre. Oddzielny pokój, rodzice mogą przy dziecku nocować. A im szkoda było każdej chwili bez córeczki. Adam musiał pracować. Z Somonina do Gdyni droga dwa razy dłuższa niż na Zaspę. Marzyli, by pozwolono im zabrać małą do domu.
Los sprawił, że na noworodkowym OIOM poznali Wioletę Żywicką, pielęgniarkę, od sześciu lat związaną również z opieką hospicyjną. Tak Marcelina trafiła pod opiekę domowego Hospicjum Pomorze Dzieciom.
- Nie mieliśmy ani łóżeczka, ani ubranek, ani pieluch, bo w ciąży niczego dla dziecka nie kupowałam - przyznaje Weronika. - Baliśmy się, że ich widok tylko spotęguje ogromny ból, gdyby od razu umarło.
Kiedy w czwartek wieczorem zapadła decyzja, że Marcelina w piątek jedzie do domu, natychmiast wyruszyli na zakupy. Wrzucili wiadomość na Facebooka. Znajomi zaoferowali łóżeczko. Postawili je w swoim pokoju. Od krewnych z Borcza pożyczyli fotelik.
Tuż za karetką podjechał pod ich dom samochód hospicjum. Przywiózł medyczny sprzęt - koncentrator tlenu, ssak, inhalator, strzykawki i sondy do karmienia. Rodzice przeszli szkolenie z karmienia. Gdy Marcelina wyciągnęła sobie sondę po raz pierwszy, na pomoc przyjechała dyżurująca w hospicjum pielęgniarka Asia. Za drugim razem Weronika poradziła już sobie sama.
- To był wspaniały czas - twierdzą oboje. Marcelina wniosła do ich domu mnóstwo miłości i radości. Jadła i przybierała na wadze. Podczas przewijania podnosiła głowę. Wydawała dźwięki przypominające gaworzenie. Nigdy nie płakała. Uspokajała się, gdy zabierali ją do swojego łóżka.
Odeszła nad ranem. Dała im znać wcześniej, że ta chwila się zbliża. Nie otwierała już oczu podczas kąpieli. Przestała reagować. Powoli gasła. Zasnęła w ramionach mamy. Adam trzymał ją za rączkę.
Weronika i Adam wierzą, że ten krótki pobyt ich dziecka na ziemi coś oznacza. Bo przez cały ten czas świeciło słońce. A w dzień pogrzebu pogoda się zmieniła, zaczęło padać. I to, że wybrała sobie jeden dzień tygodnia. W piątek się urodziła, w piątek przyszła do domu i w piątek odeszła na zawsze.