Miłość bliźniego. Kiedy pokazujemy prawdziwą klasę
Do napisania dzisiejszego felietonu zainspirował mnie znajdujący się w naszym magazynie "Piątek" tekst o smutnym losie pracowników „Warsu”, wykorzystywanych przez pracodawcę.
Jestem pełen podziwu dla tych ludzi, że wciąż starają się być mili dla przedstawicieli „wyższych sfer” zaludniających polskie pociągi ekspresowe. To naprawdę wielkie poświęcenie uśmiechać się do roszczeniowego klienta w drogim garniturze, przekonanego o swej wyższości, i jeszcze wysłuchiwać od niego głupawych uwag na temat stanu polskich kolei.
Pracownicy „Warsu” nie są zresztą największymi poszkodowanymi w tej kwestii. Jeszcze gorzej mają konduktorzy, na których skupia się cała złość pasażerów psioczących na spóźniające się pociągi.
Niewielu z nich rozumie, że to nie oni, ale właśnie konduktorzy są prawdziwymi ofiarami niewydolnego systemu. To ich dotykają najbardziej spóźnienia pociągów, to oni nie widzą swoich żon i dzieci, to oni wreszcie muszą użerać się z nadętymi pasażerami i zbierać cięgi za błędy prezesów kolejowych spółek.
Cóż, łatwiej jest opieprzyć zmęczonego konduktora w mundurze niż napisać skargę do centrali. Łatwiej też wyżyć się na zmęczonej kasjerce w sklepie („Czemu co druga kasa jest zamknięta?”) niż pomyśleć, że z powodu redukcji w firmie ta kobieta musi harować jak wół, i to za dwóch.
Nie jest wielką tajemnicą, że prawdziwą klasę pokazujemy w konfrontacji z ludźmi słabszymi, o niższym statusie społecznym i finansowym, uzależnionymi od nas w jakiś sposób. Szkoda, że tak wielu ludziom w Polsce trudno jest to pojąć. A przecież powinno to być wyjątkowo łatwe, zważywszy na fakt, że zdecydowana większość z nas to chrześcijanie kierujący się miłością bliźniego.