Milczenie wokół Woody Allena, czyli dziwny jest ten świat
Ilekroć przypominałem sobie „Śpiocha”, „Manhattan”, „Mężów i żony”, „Annie Hall” albo „Hannah i jej siostry” - czułem wciąż tę samą radość, jak za pierwszym razem, gdy podczas liceum i studiów zachwycałem się humorem, intelektem i błyskotliwymi obserwacjami społecznymi Woody’ego Allena.
Jedyne, co mogłem mu zarzucić, to fakt, że zasada „jeden film na rok” kończyła się czasem dziełami wtórnymi. Niestety, kilka dni temu wszystko się zmieniło i ciężko będzie mi wrócić do zachwytów nad genialnymi dialogami nowojorskiego artysty.
Przyczyną jest miniserial dokumentalny HBO, w którym została prześwietlona sprawa molestowania seksualnego, jakie przeżyła Dylan, pasierbica Allena w dzieciństwie. Film jest niezwykle mocny, choć trzeba przyznać, że także dość jednostronny i pokazujący mdławo cukierkowy portret Mii Farrow. Ale nawet jeśli prawdą okazałoby się zaledwie 30 proc. tego, co pokazano, Woody Allen jest skończony jako ikona amerykańskiej kultury. Dziesiątki zeznań świadków i ekspertów, kompromitujące nagrania oraz spójne opowieści molestowanej Dylan są po prostu wstrząsające i nie da się ich zbyć wzruszeniem ramion.
A jednak w Polsce, gdzie dziennikarze (słusznie) piętnują zbrodnie pedofilskie kleru, panuje w zasadzie milczenie. Nie chodzi mi tu nawet o zgodne potępienie Allena, ale o rzetelne zmierzenie się z tematem. Zupełnie jak w sprawie Romana Polańskiego, gdzie trzeba było dopiero impulsu z Zachodu, by zapatrzeni w artystę rodacy śmieli choćby nabrać wobec niego wątpliwości.
Czy teraz powinno się przestać oglądać filmy Allena? Moim zdaniem - absolutnie nie. Choć na pewno będzie mi ciężko patrzeć na nie z takim zachwytem, jak w młodości...