Migranci. Droga do piekła wybrukowana dobrymi chęciami
Dramat nielegalnych migrantów usiłujących przekroczyć naszą granicę z Białorusią stał się przedmiotem gorących politycznych sporów i można odnieść wrażenie, że w ogniu polemik zapomniano o zasadniczej sprawie, czy leczyć objawy, czy leczyć przyczyny?
Albowiem los setek migrantów koczujących na granicy to jest objaw, a nie przyczyna. Przyczyny leżą nie na wschodnich rubieżach naszego kraju, tylko w państwach, z których ci nieszczęśnicy (albo ludzie szukający lepszego losu, o czym za chwilę) przybywają. Stąd rodzą się pytania, z jednej strony, czy przyjmowanie migrantów przyczyni się do poprawy sytuacji w krajach pochodzenia, a z drugiej, jaka postawa władz polskich może przyczynić się do zapobieżenia rozszerzaniu się problemu?
Pierwsze pytanie jest, oczywiście, retoryczne, Polska nie ma żadnych poważniejszych możliwości wpływania na sytuację w krajach, z których migranci do nas przybywają.
Trzeba także podkreślić, że Polska nie ponosi żadnej odpowiedzialności za zaistniałe w Afganistanie, Iraku, Syrii czy Jemenie tragiczne wydarzenia, które wypychają z nich tysiące, a nawet miliony ludzi.
Odpowiedź na drugie pytanie - czy przyjmowanie migrantów przyczyni się do zmniejszenia problemu i związanych z nim cierpień migrujących, włącznie z przypadkami ich zgonu, zmuszania do wykonywania niewolniczej pracy czy wykorzystywania seksualnego - wydaje się leżeć na południowej granicy Stanów Zjednoczonych.
Mur Trumpa
Jednym z głównych haseł wyborczych Donalda Trumpa w 2016 r. było położenie tamy wielkiemu i niekontrolowanemu przez amerykańskie władze napływowi nielegalnych imigrantów z Ameryki Łacińskiej. Idea ta była wzorowana na murze, który Izrael zbudował na granicy z Autonomią Palestyńską. Wbrew zdaniu sceptyków mur ten walnie przyczynił się do ogromnego spadku ataków terrorystycznych dokonywanych w Izraelu.
Latynoscy imigranci to są w zdecydowanej większości ludzie gnani chęcią poprawy swego bytu i są gotowi ciężko na lepszy chleb pracować, niemniej znajdują się w ich szeregach przestępcy. Kontrola granic ma m.in. na celu odsianie ziaren od plew, odróżnienie osoby prześladowanej z takich czy innych przyczyn od np. przemytników narkotyków czy przestępców usiłujących zbiec przed siłami porządkowymi rodzimych władz, czy też choćby osób, które chcą uciec od powinności alimentacyjnych.
Przed prezydenturą Trumpa takiej możliwości w praktyce nie było, bo każdy złapany nielegalny imigrant był automatycznie uznawany za osobę godną zaufania, wypuszczany na upragnioną ziemię amerykańską i z wolnej stopy oczekiwał na rozpatrzenie swego wniosku o imigrację. Wielu z nich po prostu „wsiąkało” i nie czekało na orzeczenie o przyznaniu im statusu.
Trump nie zdołał zbudować obiecywanego muru, ponieważ Kongres nie przyznał mu na ten cel pieniędzy, niemniej istotnie ograniczył przepływ nielegalnych imigrantów. Zaostrzone kontrole na granicy i umowa z Meksykiem, na mocy której Meksyk musiał lepiej kontrolować swą własną południową granicę, przyniosły skutek.
Biden i kryzys na granicy
Podczas ubiegłorocznej kampanii wyborczej kandydat Biden obiecał powrót do starych metod i po objęciu władzy niezwłocznie przywrócił dawne porządki. Na skutki tej decyzji nie trzeba było długo czekać, liczba nielegalnych imigrantów wzrosła lawinowo. Na przykład w lipcu 2019 r. (w 2020 r. w wyniku pandemii ruchy migracyjne gwałtownie zmalały) stwierdzono niecałe 82 tys. prób przekroczenia granicy, a w tym roku ponad 213 tys. Dla sierpnia 2019 i 2021 r. stosowne liczy wyniosły niecałe 63 tys. i prawie 210 tys., zaś dla września niecałe 53 tys. i ponad 192 tys.
Liczba ludzi, którzy latem tego roku usiłowali nielegalnie przekroczyć granicę z Meksykiem, przybrała taki rozmiar, że pomiędzy obozem dla migrantów w Del Rio w Teksasie i Haiti utworzono most powietrzny, w ramach którego odesłano do tego kraju setki jego obywateli, którzy nielegalnie chcieli dostać się do USA. Prasa głównego nurtu wspomniała o tym skandalu tylko półgębkiem. Nawet to, że specjalny wysłannik USA do Haiti podał się do dymisji na skutek tej decyzji, nie znalazło się na czołówkach gazet. Podobnie raport o brutalnym traktowaniu migrantów przez służby graniczne nie został nagłośniony.
W chwili obecnej na południowej granicy Stanów mamy do czynienia z prawdziwym kryzysem migracyjnym. Liczba nielegalnych przybyszów jest ogromna i obozy dla imigrantów nie są w stanie zapewnić im elementarnych warunków higienicznych, tysiące ludzi leży w halach na materacach, COVID-19 rozprzestrzenia się wśród nich bez przeszkód, a gwałty i kradzieże są na porządku dziennym.
Bez wątpienia Joe Biden chciał dobrze, kłopot w tym, że w naukach społecznych mamy do czynienia z prawem niezamierzonych skutków, które przetłumaczone na język potoczny brzmi: droga do piekła jest wybrukowana dobrymi chęciami.
Można przypuszczać, że podobna sytuacja zaistnieje na naszej wschodniej granicy, jeśli apele ludzi dobrej woli zostaną wysłuchane. Powiedzmy otwarcie, stoimy przed wyborem albo teraz stanowczo postawimy tamę nielegalnym imigrantom, albo jutro ten kłopot będzie mieć większy rozmiar. Tym, którzy są zwolennikami przyjęcia kilkuset czy kilku tysięcy ludzi, trzeba zadać pytanie, czy ten akt miłosierdzia zakończy sprawę? Albo jeszcze inaczej, czy cierpienia tych, którzy w tej chwili koczują na naszej granicy, są większe od tych, obawiam się, dziesiątków tysięcy, które zachęcone gościnnym przyjęciem jutro zapewne znajdą się w podobnej sytuacji?
Migracyjny biznes
W istocie rzeczy obecne ruchy migracyjne to nie jest domena ludzi, którzy samotnie czy też w towarzystwie bliskich i przyjaciół udają się w podróż w nieznane, tylko wielki biznes, oczywiście kierowany przez nielegalne organizacje, podobny do przemytu narkotyków.
W Meksyku ponownie organizuje się „karawany”, liczące tysiące ludzi kolumny, które pieszo zmierzają w kierunku granicy z USA. Na granicy oczekują ich rzesze „kojotów” - tak potocznie nazywa się przemytników ludzi. Bo w Ameryce Środkowej ludzie też czytają gazety. Skoro prezydent Biden obwieszcza, że Stany Zjednoczone znowu mają być krajem imigrantów, to kandydaci na obywateli walą drzwiami i oknami. W tym przypadku słowa mają swoje konsekwencje.
Ponad rok temu Katie Kuschminder z promigracyjnego Migration Policy Institute opisała, jak ten proceder wyglądał w przypadku „libijskiego szlaku” w latach 2014-17. Wówczas najwięcej migrantów dążących do Europy przez Libię pochodziło z Erytrei i Nigerii. Ci pierwsi byli szmuglowani przez Sudan do południowej Libii i po szczęśliwym przybyciu do granicy byli przekazywani gangom libijskim, które po otrzymaniu przekazem bankowym 5-6 tys. dolarów stosunkowo szybko i sprawnie przewoziły migrantów nad morze i ładowały na łodzie.
Natomiast Nigeryjczycy na ogół nie byli przygotowani do płacenia, w związku z czym byli brutalnie traktowani. Najczęściej musieli pracować w niewolniczych warunkach i w zamian za to byli potem przemycani do Włoch.
Z powyższej analizy płynie kilka wniosków. Po pierwsze, przemyt ludzi to dobrze zorganizowany nielegalny proceder. Po drugie, duża część imigrantów to nie są osoby przymierające głodem. Nie każdy Polak ma w tylnej kieszeni spodni 5 czy 6 tys. dolarów, zaś w Erytrei taka kwota ma jeszcze większą siłę nabywczą. Po trzecie, polityka spod znaku Willkommenskultur ma krótkie nogi. Ponieważ początkowo Włochy, główny punkt docelowy migrantów podróżujących przez Libię, nie podjęły stanowczych kroków zaradczych, to w latach 2014-17 do nich przybyło 625 tys. imigrantów. Zatem pierwotny strumyczek przemienił się w potężną rzekę, rzekę, która dawała zyski libijskim gangom.
Włosi stanęli wobec dylematu, albo dalej przyjmować masy imigrantów, albo zapłacić stronie libijskiej - bo trudno powiedzieć, że rządowi - za kontrolę nad nielegalnym przemytem ludzi. Czy w przyszłości ci, którzy dziś stoją w obronie migrantów, będą skłonni zawierać jakieś układy z tymi, którzy obecnie przewożą migrantów nad naszą granicę?
Dobre chęci to za mało
Dobre chęci to często jest za mało. Gdy wiosną 2011 r. w krajach arabskich wybuchły rewolty skierowane przeciw panującym tam dyktatorom, na Zachodzie znalazły one szerokie poparcie. W niektórych przypadkach poparcie miało nawet charakter zbrojny. Dzięki lotnictwu angielskiemu i francuskiemu wspartemu amerykańskim obalony i brutalnie zamordowany został pułkownik Mu’ammar al-Kaddafi. I cóż dzięki temu osiągnięto?
Dynamicznie rozwijający się kraj, w którym pracowało dwa i pół miliona imigrantów, został zamieniony w obszar, w którym panuje bezprawie, szaleje wojna domowa i o żadnej demokracji i poszanowaniu praw ludzkich się nie śni. Natomiast w interesującej nas sprawie migracji - z kraju, który stanowił barierę dla niekontrolowanego przepływu ludzi, Libia stała się rajem dla gangów przemycających ludzi. Dziś, zamiast dawać zatrudnienie imigrantom, setki tysięcy rdzennych Libijczyków chce z tego kraju emigrować.
Nadchodząca fala imigrantów
To, że do Polski może napłynąć wielka fala imigrantów, nie jest żadną fantazją. Na świecie jest prowadzonych wiele wojen, które „produkują” emigrantów. Przykładem takich konfliktów były i są Syria, Irak czy Jemen. Rzecz zaskakująca, dzisiejszych obrońców migrantów koczujących na polskiej granicy mało te wojny obchodziły. Żadna fala oburzenia z powodu potworności tam się dziejących nie przetoczyła się przez media głównego nurtu, a to przecież jest przyczyna, dla której dziś mamy kłopot na wschodniej granicy.
Kolejny dramat zapewne niebawem rozegra się w Afganistanie. Panuje tam susza i bez importu żywności milionom jego mieszkańców grozi śmierć głodowa. Po zwycięstwie talibów ustała pomoc zagraniczna. Co więcej, Zachód nowej władzy nie uznaje, co oznacza, że miliardy dolarów, które poprzedni rząd zdeponował w zagranicznych bankach, są zablokowane. Najwięcej jest w USA, ale Amerykanie nie spieszą się z udzieleniem pomocy swym niedawnym wrogom. Pewne środki są zdeponowane w bankach europejskich, ale na razie UE nie ma zamiaru ruszyć palcem. Kością niezgody są kwestie edukacji kobiet i praw LGBT. Dla Brukseli ważniejsze jest uznanie przez talibów praw społeczności LGBT niż ratowanie milionów przed głodem. Ponownie zadajmy pytanie, co robią obrońcy migrantów na granicy z Białorusią, żeby zażegnać to nieszczęście?
Bo jeśli w Afganistanie ludzie będą przymierać głodem, to ruszy kolejna lawina imigrantów. Jeśli dziś ustąpimy w stosunku do tych setek koczujących, to jutro imć Alaksandr Łukaszenka zadba o to, żeby pojawiły się tam dziesiątki tysięcy.
Każda ludzka działalność prowadzi do nieoczekiwanych skutków ubocznych. Naszym obowiązkiem jest dokonanie analizy wszystkich potencjalnych konsekwencji takiego czy innego podejścia do kryzysu z imigrantami na granicy z Białorusią. Można optymistycznie założyć, że wpuszczenie tych kilkuset rozwiązuje kłopot. Niemniej przezorność wymaga rozpatrzenia alternatywnych sytuacji. Doświadczenia amerykańskie i włoskie dają dużo do myślenia. Obyśmy nie byli ponownie zmuszeni skonstatować, że mądry Polak po szkodzie.